Fałszywy dyskurs antyjądrowej narracji

“A to mowa nienawiści”, czyli fałszywy dyskurs antyjądrowej narracji

Jak mówić o atomie, to tylko w akompaniamencie wspomnień o Czarnobylu, trzasków dozymetru i żółtych beczek ze złowieszczą koniczynką.

Stwierdzenie “pisali o tym w internecie” stało się współczesnym dogmatem, prawidłem, źródłem wiedzy i niestety jednym ze znaków rozpoznawczych globalnej wioski, jaką za sprawą przestrzeni cyfrowej jest współczesny świat. Nie oznacza to, że wszystko, co znajdziemy w sieci jest zmyślone czy nieprawdziwe, ale to od nas zależy, czy wykorzystując krytyczne myślenie i naukę, będziemy chcieli poznać fakty, a nie narrację.

Wszechstronne dzieci Czarnobyla

Chociaż energetyka jądrowa nie jest niczym niezwykłym, to niestety w polskim społeczeństwie wciąż postrzegamy ją głównie przez pryzmat wydarzeń z Czarnobyla. Prof. Zbigniew Jaworowski, lekarz radiolog, ówczesny kierownik w Zakładzie Higieny Radiacyjnej Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie miał chyba rację mówiąc, że “zachorowały głowy, a nie ciała”. Zresztą te same słowa można odnieść do niedawnych wydarzeń z japońskiej Fukushimy. Czarnobyl stał się straszakiem i jednym z oręży w antyjądrowej narracji, a raczej dezinformacji i skutecznej manipulacji. Tym bardziej że trafia ona obecnie na bardzo podatny grunt.

Trzeba bowiem przyznać, że jesteśmy społeczeństwem dość wszechstronnym. Przeciętny Kowalski potrafi prowadzić dysputy w roli wybitnego wirusologa, aby w przerwie na fachowe komentarze dotyczące wojny na Ukrainie i uchodźców, doradzać jako ekspert w rozgrywkach Ligi Narodów. Oczywiście w internecie. Jego wywody nie są najczęściej intelektualną ucztą dla innych odbiorców, z których zdaniem, jeśli jest odmienne, i tak się nie liczy. To przez mniemanie o nabyciu eksperckich kompetencji.

Te, w połączeniu z brakiem krytycznego myślenia i przekonaniem o dostępie do wiedzy tajemnej i spiskowych teorii, realnie wpływają na jego przekaz serwowany w mediach społecznościowych, ale i podejmowane decyzje. Sam wierzy w to, że tajna informacja, którą zna tylko niewielu, nagle znalazła się w jego posiadaniu. Przecież nierzadko nawet jej autor prosi, żeby skopiować zawartość postu, zanim go usuną. Więc mimo tego, że maszty 5G stworzone przez władające światem nieznane grupy sieją depopulację, to ten Kowalski ma w patriotycznym obowiązku nieść, pomimo zagrożenia życia, kaganek oświaty. Udostępnia tajny przekaz dalej.

Dezinformacja i nie tylko

Nie dzieje się tak, tylko dlatego, że nasz bohater zetknął się z dezinformacją, bo nie każdy pada jej ofiarą. Wpływa na to szereg czynników psychologiczno-społecznych, takich jak na przykład wspomniany brak krytycznego myślenia, uleganie iluzorycznemu efektowi prawdy (nadawanie subiektywnej wartości informacjom, które są często powtarzane, bez ich potwierdzenia), efekt autorytetu (w tym wpływ współczesnych internetowych influencerów, o wątpliwych kwalifikacjach), konformizm. Do tego dochodzi fakt, że ludzie bardziej wierzą w informacje, te prawdziwe jak i fałszywe, jeśli zgadzają się one z ich światopoglądem.

Nasz Kowalski myli jednak światopogląd z naukowym konsensusem. Efekt? Przeważnie Dunninga-Krugera.

Jeśli zatem w wykreowanej sztucznie rzeczywistości pojawia się samozwańczy “ekspert”, a za nim widnieje kominowa chłodnia elektrowni jądrowej i unoszący się “zabójczy obłok dymu”, to potem trudno jest wytłumaczyć, że to część infrastruktury chłodniczej. Zresztą, jeśli jakieś obłoki wydostają się z komina w takiej ilości, to niech nikt nie próbuje Kowalskiemu mówić, że to para wodna. W pamięć bowiem zapadł ów tzw. ekspert, który najczęściej podkreśla, że jest “spoza systemu”, a całość przekazu niejednokrotnie okrasił żółtymi napisami i znakiem promieniowania.

News o reaktywacji elektrowni byłby zbyt neutralny i nudny, więc w redakcji Chipa doszli do wniosku, że trzeba go doprawić “odpowiednią” ilustracją.

Do tego muszą znaleźć się żółte beczki, koniecznie otwarte, najlepiej porzucone w lesie, z zieloną substancją, która z nich wypływa i żółte znaki, dużo żółtych znaków – oznaczających promieniowanie i niebezpieczne odpady. Dobrze, kiedy pokazana jest jeszcze umierająca przyroda i futurystycznie ubrani ludzie, których koniecznym atrybutem są maski przeciwgazowe.

A przecież atom i atomowa energia mają zupełnie inny znak. Atom może być zielony, i to nie przez skojarzenie z wyciekającą z beczek toksyczną substancją, ale za sprawą produkcji tzw. czystej energii. Przykładem może być Zielony Atom, który ma nawet Facebookowe konto, gdzie w rzeczowy sposób można rozprawiać o fizyce jądrowej i poznać fakty naukowego dyskursu.

Paranoja zamiast profilaktyki

Dla Kowalskiego atom nie może być ekologiczny, chociażby tylko za sprawą promieniowania. Zresztą pojęcia “promieniowanie” od dawna używa się do wywoływania strachu. Pomija się informację, że promieniowanie wykorzystywane jest choćby w medycynie, na rzecz np. mitycznych, wysokich dawek, panujących w Strefie Wykluczenia w Czarnobylu, które podczas wizyty tam – o ile nie pozbawią nas życia od razu lub w ciągu kilku dni – to z pewnością wywołają mutacje.

Nowa elektrownia na Białorusi? Bez Czarnobyla w tytule news się nie liczy.

Trudno się potem dziwić, że jeśli jakaś modowa blogerka, trener personalny albo tarocistka napisze w internecie, że w związku z pożarami w Zonie dotrze kolejny raz nad Polskę śmiercionośna chmura z zabójczym izotopem jodu, to mało kto pokusi się o weryfikację, że izotop ten rozpadł się 36 lat temu. Za ich namową, fałszywa informacja skłania do profilaktycznego przyjęcia magicznego płynu Lugola. Mało kto sprawdzi, że ten reklamowany specyfik, to nie suplement diety, a jedynie środek odkażający, który nie jest obojętny dla naszej tarczycy. Nawet na opakowaniu przeczytamy, że służy on tylko do użytku zewnętrznego. Zresztą taką samą panikę wywołuje obecnie w społeczeństwie rozdawanie tabletek zawierających jodek potasu oddziałom Straży Pożarnej. Oczywiście jest to połączone z dystrybucją w szkołach, a w sieci krążą już ostrzeżenia dla rodziców, aby nie zgadzać się na poddawanie dzieci kolejnemu eksperymentowi. Skoro do tej pory nie zabiły nas szczepionki, nazwane przez foliarskie społeczności “szczypawkami” albo “szprycorkami”, uzbrojone w mikrochipy i nanoostrza, to teraz spiskowcy z całego świata wykorzystają atom jako pretekst do podania zabójczych pigułek.

Przecież można sprawdzić, że takie działania to profilaktyka i że jodek potasu chroni po prostu tarczycę przed wchłanianiem szkodliwego izotopu jodu-131, który mógłby faktycznie uwolnić się w przypadku jakiejś awarii w obiekcie jądrowym. Profilaktyka nie polega na tym, żeby suplementować się tabletkami na zapas, ale żeby po prostu je mieć. Tak samo jak w domu mamy zapobiegawczo plaster w rolce, ale nie obklejamy się nim każdorazowo przed wyjściem z domu, żeby uniknąć ewentualnego skaleczenia. Jednak jak wytłumaczyć to w społeczeństwie, które nie tak dawno wykupowało masowo z aptek właśnie jodynę, aby przy pomocy internetowych przepisów, przygotowywać najróżniejsze preparaty samodzielnie w domu? Paradoksalnie w szkolnej apteczce nikogo nie dziwią przeróżne medykamenty, a nawet szczepionka na tężec, który może okazać się śmiertelny. Strach budzi pigułka z jodkiem, kojarzona z wybuchem w jądrowej elektrowni.

A skoro wybuch w elektrowni jądrowej, to musi być jądrowy. Tak nakazywałaby logika, tyle że niestety własna i często zupełnie mylna i pokrętna. Zresztą, skoro panuje przekonanie, że w elektrowniach jądrowych produkuje się jądrowe bomby, bo tak “pisało w Internecie”, to logiczne jest, że taka eksplozja też będzie jądrowa. Pomimo tego, że uniemożliwia to po prostu sama fizyka, to jednak ma ona poważnego przeciwnika – Kowalskiego z dostępem do internetu, który szuka w nim jedynie potwierdzenia swojego światopoglądu.

Pan Kowalski świetnie wiedział, że po to przecież Rosjanie zajęli chociażby Czarnobyl, a ówczesny wzrost promieniowania tylko to potwierdzał.  Wystarczyło przecież “włączyć myślenie” i “połączyć kropki”, żeby uzmysłowić sobie prostą rzecz – rozpoczęto produkcję bomby, a my mamy niewiele czasu. I kiedy faktycznie zaczęlibyśmy te kropki łączyć, to okaże się, że promieniowanie, oczywiście w tamtym czasie wzrosło, tylko jego poziom nikomu nie zagrażał; zaś produkcja bomby atomowej, czy brudnej bomby na terenie elektrowni jądrowej i z wykorzystaniem jej infrastruktury, to kolejny mityczny straszak, wykorzystywany właśnie w dezinformacji o atomie i w budowaniu narracji strachu.

Zawsze potem pada w przestrzeni publicznej pytanie: czy naprawdę chcecie mieć elektrownię koło swojego domu?

Obowiązkowe komentarze pod losowym tekstem na temat budowy elektrowni jądrowej w Polsce.

I chociaż czas pokazał, że nawet wypalone paliwo jądrowe, które odpoczywa sobie w czarnobylskich składowiskach, nie zagrażało naszemu zdrowiu ani życiu, to może faktycznie lepiej nie ryzykować. Tak na wszelki wypadek. Nawet pomimo tego, że teoria Kowalskiego nie potwierdziła się i to zapewne nie po raz pierwszy, a on jest już zajęty innym tematem, podsuniętym mu na przykład przez fejkowe konto z farmy trolli. Lepiej dmuchać na zimne.

Dlatego w Polsce absolutnie nie może powstać ani jeden reaktor. I nie przekona Kowalskiego nawet słynna “Maria” pracująca nie tak daleko od stolicy, nie mówiąc już o składowisku, które można zwiedzać w ramach szkolnych wycieczek. Oczywiście warto wspomnieć, że przez cały czas poziom promieniowania można sprawdzać na stronach Państwowej Agencji Atomistyki, ale przecież kto by ufał rządowej agencji? Zresztą dzisiaj dozymetr można kupić do domu i to przez internet, a setki, jak nie tysiące ludzi w Polsce używa ich praktycznie codziennie. Zatem zatajenie informacji o wzroście promieniowania jest praktycznie niemożliwe. Niestety oficjalne komunikaty państwowych instytucji powodują często jedynie, że na forach wyrastają jak grzyby po deszczu coraz to nowe teorie, poparte przez komentarze: “sprawdzone info”, “znajoma mi mówiła” oraz “wiem i tyle”.

Grzyby atomowe

Pozostając w temacie grzybów, nawet moi znajomi (mieszkam w Opolu) pytają mnie czasami  o przysmaki w kapeluszach w związku z tzw. “anomalią opolską”. O ile owa anomalia faktycznie występuje w postaci zwiększonej ilości radioaktywnego cezu (między innymi w grzybach), który wraz z deszczem opadł nad Opolszczyznę w 1986 roku, o tyle nie mamy się czego obawiać. Wspomniana chmura znad Czarnobyla, i owszem, nie zawierała witamin czy suplementów diety, ale skażenie terenu przez nią wywołane można po prostu zmierzyć. Sami takie czynności przeprowadzamy codziennie. Dokonujemy pomiarów i odczytujemy je. Wiemy przecież, czy np. piekarnik nagrzał się w taki sposób, że można w nim upiec ciasto, albo czy możemy kontynuować jazdę samochodem, patrząc na wskazania temperatury silnika. Wiemy też, dokonując badań krwi, czy dana wartość mieści się w normie, a jeśli nie, to konsultujemy z lekarzem. Dlaczego inaczej jest w przypadku promieniowania? Dlaczego w ogóle w sprawach tak ważnych jak elektrownie jądrowe i jądrowa energia nie zdajemy się na fizyków, popularyzatorów wiedzy i naukowców albo nie weryfikujemy wiedzy sami?

Po części to głęboko zakorzeniony stereotyp, bo pojęć związanych z energią jądrową używa się przeważnie w negatywnym kontekście i w połączeniu ze wspomnianym już promieniowaniem. A promieniowania nie widać, dopóki, co też nie jest prawdą, “nie zaczynasz świecić”.

Niewidzialny “wróg” zawsze wydaje się groźniejszy i przede wszystkim jest na rękę w antyatomowym dialogu. Zresztą często odczytuje się jego wartości specjalnie, stosując liczby wyrażające spore dawki o nieznajomo brzmiących nazwach, takich jak np. bekerele. Jeśli coś się źle kojarzy i tego czegoś jest setki lub tysiące, to nie może być to przecież zdrowe. Dlatego poddajemy w wątpliwość, że paliwo jądrowe z elektrowni jest dla nas praktycznie obojętne. Wystarczy też, przekazując informacje lub tworząc jakiś nagłówek o energetyce atomowej, niczym w antyjądrowym bingo, zestawić jakiekolwiek ostrzeżenie z często neutralną lub obojętną dla zdrowia informacją o awarii, wycieku czy wypadku, aby spowodować, że ludzie automatycznie i bez refleksji zaczną obawiać się o swoje życie.

Brak weryfikacji wiedzy sprawia, że Kowalski lęka się nawet wody chłodzącej reaktor. Jeśli mylnie założy, że ma ona styczność z promieniotwórczym materiałem, to siłą rzeczy pomyśli, że sama napromieniowaniu ulega, a potem wraca z powrotem do rzeki czy jeziora. Zresztą to i tak działania na krótką metę, bo z takiego zbiornika woda odparowuje przecież bezpowrotnie, jak przekonuje nas Kowalski. Dalsze konsekwencje już nietrudno sobie wyobrazić, bo to właśnie wyobraźnia, a nie fakty podpowiada nam postapokaliptyczne obrazy. I każdy, kto myśli, że tak jest, po raz kolejny myli się i ulega sprawnie działającej dezinformacji.

Aby zachęcić ludzi do odwiedzenia składowiska odpadów jądrowych COVRA w Holandii, zorganizowano wewnątrz… wystawę sztuki (za: Zielony Atom).

Opinie zamiast wiedzy

Z góry zakładamy, że atom nie jest dla nas przyjazny. Nawet ten japoński, nowoczesny. I praktycznie nikogo nie interesuje, a niewielu przekona, że więcej złego zrobił w kraju kwitnącej wiśni strach przed atomem, niż sam atom i awaria w Fukushimie. Kowalski wie przecież – a tu nie trzeba być specjalistą, “bo pisało w Internecie” – że za chwilę, oprócz ogromnego skażenia w Japonii, zostanie zatruty cały ocean. Bo kiedy śmiercionośny tryt wraz z napromieniowaną wodą trafia do Pacyfiku, to można sobie tylko wyobrazić, jak szybko skończy się w nim życie. Kowalski ani nie ma ochoty sprawdzić, czy faktycznie tryt wywoła takie skutki i czy w ogóle jego ilość mogłaby stanowić zagrożenie.

Paradoksalnie mniej osób przejmuje się przemysłowymi zanieczyszczaniami, które od lat trują wody na całym świecie, czy nawet bliską nam katastrofą na Odrze, bo nigdzie nie pojawia się czarna koniczynka na żółtym tle.

Antyatomowy protest w Poznaniu z 2011 roku. Żółta “koniczyna” nigdy nie wychodzi z mody.

Nikt też nie porówna negatywnej skali oddziaływania produktów spalania w elektrowniach węglowych, do tych jądrowych. Nawet zima o znajomym zapachu palonej w piecu boazerii jest dla Kowalskiego tylko przedmiotem zabawnych memów, bo on wie, że tak naprawdę jedynym zagrożeniem w energetyce jest czyhający na jego zdrowie atom. Dlatego “czarnego złota” nie zamieni na pewno na energię, która po prostu według niego zabija, a dobre jest tylko to, co zareklamowano jako eko. Dlatego węgiel groszek sprzedawano właśnie Kowalskiemu z ekologiczną etykietką, a on tym samym przekonany był, że dbał o klimat. 

Gdyby tylko Kowalski chciał wyjść na chwilę ze swojej strefy komfortu, poszukał poza nią drogowskazów do wiedzy opartej na naukowym konsensusie, to może zaprzestałby krucjaty na atom, pod sztandarem mitów. Nikt nie zmusza nikogo, żeby z atomem i energią się zaprzyjaźnił, ale w publicznej debacie wypadałoby używać argumentacji, która ma pokrycie w publikacjach naukowych, albo choćby w Wikipedii.

Marcin Oleksiuk

Total
0
Shares
Zobacz też