7 faktów, które boimy się zaakceptować cz.2

Już na wstępie uraczę was niewygodnym faktem: poniższy tekst jest prosty i powierzchowny. Podobnie jak poprzednia odsłona, nie zawiera szczególnie wyrafinowanych przemyśleń (choć może do takowych skłaniać) ani nie zdradza wiedzy tajemnej.

To tylko fakty lub prawdopodobne scenariusze, z których po cichu zdajemy sobie sprawę, a nad którymi zbyt często wolimy się nie zastanawiać. Trudne do zaakceptowania jest również to, że owa filozoficzna płycizna, zainteresuje was bardziej niż większość ambitnych artykułów. (Z góry przepraszam zbulwersowanych czytelników, którzy właśnie zrobili sobie przerwę w lekturze Krytyki czystego rozumu…).

Wojna napędza

Nie jest tajemnicą, że pierwsze ogromne komputery, oparte na tysiącach lamp elektronowych, powstały na potrzeby US Army. Internet, z którego w tej chwili korzystamy wszyscy, wykluł się z zainicjowanego przez Pentagon przedsięwzięcia ARPANET. Satelita Sputnik została wyniesiona na orbitę przez lekko przebudowaną wersję pocisku balistycznego R-7. Pierwszą elektrownię jądrową uruchomiono prawie dekadę po historycznej detonacji bomby atomowej w Nowym Meksyku. Nie mam zamiaru podawać w wątpliwość tezy, że każda wojna to tragedia, a rykoszetem obrywają niemal wszyscy, niezależnie od strony i zaangażowania. Jednak obok wszystkich okropności, konflikty stanowią niezawodny motor napędowy ludzkości. Nic nas tak nie mobilizuje do natychmiastowego działania i ponoszenia ogromnych kosztów jak rywalizacja i nadciągające zagrożenie. Moim ulubionym przykładem jest Projekt Manhattan. Niesamowita, nawet jak na dzisiejsze standardy inicjatywa, która skupiła kilkanaście najtęższych umysłów swojej epoki w pracy nad jednym projektem. Wynalazek ten okazał się narzędziem zagłady, lecz przy okazji w rekordowym czasie pozwolił ujarzmić energię atomu. Co osiągnęlibyśmy dzisiaj, finansując podobną placówkę i angażując tuzin noblistów? Być może po roku wznosilibyśmy pierwszą funkcjonalną elektrownię termojądrową? Tego się jednak nie dowiemy.

Nigdy nie dotrzemy do obcych gwiazd

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu fanów science-fiction to kontrowersyjne i pesymistyczne założenie. W końcu, skoro w ciągu jednego wieku „przesiedliśmy się” z samolotu braci Wright do łazika Curiosity, to przyszłe stulecia zapowiadają się obiecująco. Różnica polega na tym, że ani pierwszy lot samolotem, ani misja na Marsa, nie sprawiały takich problemów teoretycznych jak potencjalna podróż, choćby do najbliższego układu Alfa Centauri. W rzeczy samej, żadna z dzisiejszych technologii nie daje cienia szans na przebycie odległości 4 lat świetlnych (czyli ponad 38 bilionów kilometrów) w sensownym czasie. A co tu dopiero mówić o eskapadzie poza Drogę Mleczną? Sonda Voyager 1, jako pierwsze dzieło ludzkich rąk, opuściła w ubiegłym roku Układ Słoneczny. Przebycie 19 miliardów kilometrów zajęło jej… 36 lat. Obecną kosmonautykę od załogowych misji międzygwiezdnych, dzieli większa przepaść niż Galileusza od Stephena Hawkinga. Najlepiej byłoby, gdybyśmy znaleźli wyłom w teorii względności i jakoś ominęli ograniczenie prędkości światła. Na razie jednak, nie mamy nawet przesłanek pozwalających twierdzić, że taka sztuczka w ogóle istnieje i czeka na odkrycie. Nie potrzebujemy przełomu technicznego, tylko czysto teoretycznego – zaś o ten znacznie trudniej. Na nasze nieszczęście, bezkresny wszechświat może się okazać najzwyczajniej niemożliwy do eksploracji.

Być może jesteśmy sami

Czy odmóżdżająco obszerna przestrzeń wszechświata może być marnotrawiona poprzez egzystencję zaledwie jednej cywilizacji (w tym momencie Carl Sagan przewrócił się w grobie)? Prawdopodobnie wszyscy słyszeliście o równaniu Drake’a. Jest to chyba najbardziej nieścisły, z naukowego punktu widzenia wręcz bezwartościowy, wzór. Ma jednak tę zaletę, że w łatwy sposób obrazuje całe spektrum problemów związanych z poszukiwaniem inteligencji pozaziemskiej, prowadzących ostatecznie do jeszcze słynniejszego paradoksu Fermiego. Najogólniej można go ująć jednym pytaniem: „Jeżeli oni istnieją, to dlaczego milczą”? W ciągu kilkudziesięciu lat bezowocnej pracy SETI (kontrowersyjne sygnały z lat 1977 i 2008 to za mało), wielu sceptyków bez zająknięcia mówi o wyrzucaniu pieniędzy w błoto. Naturalnie, obie strony posiadają arsenał łatwych do przewidzenia argumentów, których nie ma sensu tu przytaczać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że nawet jeśli w samej naszej galaktyce funkcjonuje dziesięć, sto czy tysiąc cywilizacji, to nadal pozostajemy samotni. Kosmiczna pustka nas skutecznie izoluje, a znalezienie drugiej zamieszkanej planety w galaktycznym morzu gwiazd, graniczy z cudem. Trzeba też brać pod uwagę scenariusz, w którym życie we wszechświecie jest powszechne, ale… prymitywne i niezdolne do komunikacji.

Ludzkość nigdy nie stworzy raju

Kolejnym pokoleniom filozofów i badaczy towarzyszyło przekonanie, że mają receptę na pełne uszczęśliwienie ludzkości. Tomasso Campanella, Charles Fourier i dziesiątki innych utopistów, prześcigało się w publikowaniu projektów idealnego ustroju, prawa i gospodarki. Koncepcje Marksa i Engelsa jak wiemy, doczekały się nawet weryfikacji, zakończonej spektakularnym fiaskiem. Dzisiaj na facebooku natrafiłem na inicjatywę Tworzymy Raj na Ziemi. Powstało setki pomysłów i obietnic gwarantujących nowy ład, ale jednocześnie ze sobą sprzecznych. Jedni chcą pełnej równości, inni hołdują indywidualizmowi. Jedni żądają wolności kosztem wszystkiego, drudzy wyżej stawiają bezpieczeństwo i dobrobyt. Niektórzy biorą pod uwagę jedynie obraz świata zgodnego z ich poglądami, inni marzą o złotej tolerancji. Nie ważne czy rozwiążemy problemy energetyczne Ziemi, czy nauczymy się chronić przyrodę lub wynajdziemy lek na raka – nadal będziemy niezadowoleni. W ciągu ostatnich kilku wieków standard życia przeciętnego Europejczyka podniósł się w sposób trudny do wyobrażenia. Pisarze wieków XVII, XVIII a nawet XIX, w najbardziej fantazyjnych wizjach nie przypuszczali, że przeciętny człowiek będzie miał kiedyś powszechny dostęp do edukacji na każdym szczeblu, komunikacji z całym globem, szerokiej wolności słowa i poglądów, całego repertuaru wytworów kultury i dóbr konsumpcyjnych. I co? Nadal spora część świata dosłownie walczy o przetrwanie i to nie dlatego, że brakuje środków produkcji. Rzecz nie dotyczy tylko Afryki subsaharyjskiej, ale np. Indii, w których mimo imponującego wzrostu gospodarczego, wskaźnik ludzi żyjących na skraju ubóstwa od lat ani drgnie. Nie oznacza to, że mamy zaprzestać szukania bram do raju, ale musimy być świadomi, że nasze starania nigdy nie zakończą się pełnym sukcesem.

Postęp boli

I kosztuje! W roku 1970 na biurku prof. Ernsta Stuhlingera znalazł się poruszający list napisany przez przebywającą w Zimbabwe siostrę Jacundę. Zakonnica z wyrzutem stwierdziła, że nie godzi się wydawać horrendalnych sum na eksplorację kosmosu, kiedy Afryka głoduje. Taka postawa choć jest naiwna, to jednak zrozumiała; a dotyka w sposób szczególny fizyki i nauk pokrewnych. Pal licho misję na Marsa; jak wytłumaczyć, że owocem długoletnich badań wartych 5 miliardów euro, jest odkrycie cząstki nie mającej w istocie żadnego praktycznego zastosowania? Jak przekonać przeciętnego obywatela o konieczności finansowania prac teoretyków? Niezwykle ważne jest informowanie społeczeństwa, przypominanie, iż swojego czasu prąd czy samolot również wydawały się zbędnymi fanaberiami. Istnieje też bardziej niewymierna cena postępu. Wystarczy zapytać o zdanie, któregokolwiek ekologa, żeby zobaczyć jakie kontrowersje budzi ludzka ingerencja w środowisko, nie wspominając już o eksperymentach przeprowadzanych na zwierzętach. Mimo to, nawet nie zdajemy sobie sprawy jak powszechne są doświadczenia na gryzoniach i jak wiele nam dały. Czy nauka mogłaby się rozwijać bez tej ofiary krwi? Odpowiedzi w jednym z wywiadów udzielił biolog Krzysztof Turelski: „Organizm jest tak nieprawdopodobnie złożonym systemem, że bardzo wielu rzeczy nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Mamy wiele hipotez, a która się sprawdzi, możemy się dowiedzieć wyłącznie w doświadczeniu. Niektóre sprawy da się sprawdzić poza organizmem żywym, ale w części przypadków niestety to zadanie niewykonalne”.

Rządzi przypadek

Zawsze mnie zdumiewało, jak potężną lecz niedocenianą siłą jest przypadek. Przekonujemy się o tym już niemal od stu lat, za każdym razem gdy podejmujemy heroiczną próbę ogarnięcia mikroświata. Stałość i przewidywalność dużych obiektów, niektórzy wyobrażają sobie jako powierzchnię płaskiej deski. Z naszej perspektywy wydaje się wyheblowana i gładka, ale po użyciu mikroskopu natrafiamy na liczne rysy i nierówności. Mechanika kwantowa to właśnie owa nieregularność, uśrednionej i stabilnej z pozoru struktury rzeczywistości. Nawet spokojna tafla kosmicznej próżni, na poziomie subatomowym ciągle się pieni tworząc przypadkowe fluktuacje, pary cząstek wirtualnych. Rzesze fizyków dostrzegają w tym odpowiedź na odwieczne pytanie o początek: nasz wszechświat mógł się zrodzić w drodze kwantowego rzutu kością. Bardziej dociekliwi zapytają: kto rzuca? To jest, skąd wzięły się prawa fizyki i logiki, które umożliwiły powstanie takich fluktuacji? I czy sensowniejsza nie wydaje się idea przedwiecznego Architekta, który wyniki już zna? Ja odpowiedzi wam nie podam, choćby dlatego, że nie uważam jej za poznawalną. Mogę jedynie zacytować legendarnego filozofa, Bertranda Russela: „Wszyscy wiemy, że istnieje prawo, według którego podczas gry w kości otrzymuje się podwójną szóstkę tylko raz mniej więcej na trzydzieści sześć rzutów, a jednak nie uważamy tego za dowód, że rzuty kości są regulowane z góry powziętym zamiarem. Przeciwnie, gdyby podwójna szóstka wychodziła raz po raz, sądzilibyśmy, że to było zrobione umyślnie”.

Bóg może być, ale…

Załóżmy, że ateiści są w błędzie, a opatrzność nad nami czuwa (z agnostycznego punktu widzenia nie mam z tym problemu). Na jakiej podstawie odróżniamy wyznawców prawdziwej wiary od bluźnierców i bałwochwalców? A co jeśli to innowiercy mają rację i to ich bóstwo naprawdę kieruje losami świata? Wielki Projektant ułożył wszechświat wraz ze wszystkimi jego cudami, ale to kompletnie inny duch niż ten postulowany przez przez Biblię? Logika każe się zastanowić, a wiara szepcze moja prawda jest najmojsza. To zupełnie inna płaszczyzna sporu, niż pole bitwy religii z ateizmem, z wyświechtanymi argumentami wskazującymi na Boga jako niezbędną przedwieczną przyczynę, miłosiernego Ojca i najwyższego Prawodawcę. Tutaj możemy przyjąć, że siła wyższa działa, ale niekoniecznie taka jaką ją sobie wyobrażamy. Niektórzy są skłonni przyznać, że wszystkie bądź większość religii świata to tak naprawdę odbicia wiary w tego samego boga. To podejście (poza tym, że podpada pod herezję) implikuje kolejne problemy, zwłaszcza dla wszelkiej maści ortodoksów. Ilu chrześcijan przyzna, że ich poglądy i moralność nie odbiega znacząco od islamu? Ciągle wzajemnie krytykujemy swoje postawy, spieramy się o każdą teologiczną błahostkę – a racji wszyscy mieć nie mogą. Skąd pomysł, że jedna święta księga jest prawdziwsza od drugiej?

Total
0
Shares
Zobacz też
Gwiazda Gliese 710
Czytaj dalej

Gliese 710 – sąsiadka, która wpadnie z wizytą

Wszystko wskazuje na to, że Układ Słoneczny będzie miał gościa. Niezbyt przyjemnego. To jeden z tych typów co wpadają bez zaproszenia, naruszają naszą przestrzeń osobistą, wchodzą w ubłoconych butach na dywan, a na koniec rozbijają drogocenny wazon. Właśnie tak, mniej więcej, może wyglądać wizyta gwiazdy Gliese 710.