Moja własna, prywatna planeta – recenzja gry Planet Crafter

Ostatnie kilka dni spędziłem na przemierzaniu pustkowi, zbieraniu kamieni, montowaniu paneli słonecznych i hodowaniu bakłażanów. Kto by pomyślał, że pobyt na martwej planecie może być tak przyjemny.

Chociaż gry komputerowe wyrwały sporo godzin z mojego życiorysu, bardzo rzadko mam sposobność polecenia wam jakiejś produkcji. Naprawdę bardzo rzadko. Kiedy zacząłem pisać ten tekst uświadomiłem sobie, że ostatnim tytułem, który doczekał się na blogu osobnego omówienia był Kerbal Space Program w wersji 0.19. Wydanej w… 2013 roku.

Dziś mogę wreszcie przełamać tę niemoc za sprawą świeżo wydanej pełnej wersji gry Planet Crafter, autorstwa malutkiego studia Miju Games. Podkreślam, że chodzi o pełną wersję, gdyż beta Planet Craftera była dostępna na Steamie od dwóch lat i na długo przed oficjalną premierą zdążyła zyskać sporą gromadkę fanów. Sam nabiłem w early accessie ponad 100 godzin, więc na wersję 1.0 rzuciłem się natychmiast po jej udostępnieniu.

Terraformacja albo 25 zł grzywny

Rozgrywkę rozpoczynamy właściwie od razu, bez rozgrzewki i zbędnych wstępów. Po parosekundowej sekwencji przedstawiającej scenkę wejścia niedużej kapsuły w atmosferę obcej planety, naszym oczom ukazuje się następujący widok:

Ciśnienie nie spada mimo otwartych drzwi. Inżynieria nowego tysiąclecia robi wrażenie.

I już. Od tego momentu pozostajemy zdani wyłącznie na siebie. Z wiadomości, jakie spływają na pokładowy komputer dowiadujemy się jedynie, że mamy rok 3058, a nasza postać to skazaniec GP-8971-L, który postanowił zamienić swój wyrok na zesłanie.

Naszym nowym więzieniem domem stała się nienazwana, podobna Marsowi planeta położona “w sektorze Izitial Prime, odwiedzanym głównie przez statki handlowe podróżujące pomiędzy dużymi portami kosmicznymi”. Aby odpokutować za swoje winy musimy – jak łatwo się domyślić – wykonać misję polegającą na pełnej transformacji tego niegościnnego, skalnego świata w coś bliższego Ziemi. Katalog zasad, jaki nas obowiązuje jest prosty i krótki:

  • Pod żadnym pozorem nie kontaktuj się z Sentinel Corp.
  • Jeśli nasze czujniki nie wykryją żadnych postępów związanych z procesem terraformacji, zostaniesz uznany za zaginionego, jednak zarzuty nie zostaną wycofane.
  • Nie możesz rościć sobie praw własności do czegokolwiek na planecie.
  • Aby podnieść współczynnik terraformacji, możesz korzystać wyłącznie z zasobów znalezionych na planecie.
  • Nie możesz opuścić planety, dopóki proces terraformowania nie dobiegnie końca.

Cóż, najwyraźniej za tysiąc lat humanitaryzm wyjdzie z mody. Pozostaje nam tylko zakasać rękawy i zacząć… zbierać kamienie.

Emocje jak na grzybach

Świat stoi przed nami otworem i możemy robić, co tylko chcemy. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce ciążą nad nami trzy główne wskaźniki: głód, pragnienie oraz tlen. Spadek do zera któregokolwiek z nich oznacza zgon. Zwłaszcza ten ostatni pasek daje się mocno we znaki i sprawia, że na starcie naszej przygody nie możemy opuszczać bazy na dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Ot, taka niewidzialna smycz, żeby gracz nie odkrył wszystkiego zbyt szybko.

Ktoś tu miał twarde lądowanie.

Nie ukrywam, że pierwsze pół godziny prawdopodobnie zadecyduje o tym, czy Planet Crafter was pochłonie bez reszty, czy może z irytacją wywalicie go z dysku. Podobnie, jak w wielu innych produkcjach oferujących zabawę typu sandbox, początek jest tu po prostu żmudny. Wszystko przez sporą porcję grindu (tj. długotrwałego powtarzania tych samych czynności), stanowiącego jedyną drogę do odblokowania kolejnych poziomów, przedmiotów, budynków i tak dalej.

W Planet Crafterze grind, przynajmniej na początku, przyjmuje formę niespecjalnie ciekawego snucia się po rdzawym pustkowiu i ręcznego zbierania koniecznych surowców. Co prawda zamiast machania kilofem po prostu “zasysamy” wybrane przedmioty podręcznym bzyczącym urządzeniem – ale ostatecznie wszystko sprowadza się do spacerowania i klikania w porozrzucane tu i ówdzie obiekty.

Chcesz skonstruować większą butlę z tlenem? (Chcesz, zaufaj mi). Łaź dookoła bazy, szukając i “wciągając” do ekwipunku krzem, kobalt, tytan i dwie bryłki magnezu. Potrzebujesz kompasu? Łaź więcej, aż znajdziesz krzem, magnez i dwie porcje aluminium. I tak kilkadziesiąt razy.

Zielone i świeci. Chyba mogę to schować do plecaka?

Podkreślam to tym bardziej, że zbieractwo w Planet Crafterze nigdy do końca nie znika. Zmienia natomiast formę i z czasem przestaje być takie toporne. Wraz z rozwojem nasza postać porusza się szybciej (a nawet dostaje jet packa), zyskuje większy plecak, potrafi dłużej wytrzymać na powierzchni, zaczyna konstruować maszyny, a zabawa staje się znacznie bardziej dynamiczna. Zdobywanie surowców schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca temu, co najlepsze: eksploracji nieznanego świata, planowaniu produkcji, wznoszeniu bazy i wreszcie terraformowaniu.

Nowy (wkrótce) wspaniały świat

Kiedy po raz pierwszy wyściubiamy nos poza kapsułę, widzimy krajobraz z grubsza przypominający Marsa. Przydzielony nam glob jest martwy, zimny i suchy. Jednocześnie, kiedy trochę pozwiedzamy, odkryjemy góry lodu, wraki statków naszych poprzedników, a nawet poszlaki świadczące o jakiejś dawnej katastrofie (bez spoilerów, musicie to zbadać sami).

Żeby zmienić to pustkowie w miły, ciepły i zielony świat będziemy musieli zagęścić atmosferę, roztopić lód, wywołać deszcz, wyprodukować tlen i w końcu stworzyć zalążki ekosystemu. Kiedy ogrywałem early access, dotarłem do etapu sadzenia drzew, stawiania uli oraz farm motyli. Pełna wersja idzie znacznie dalej, dodając możliwość rozmnażania ryb, płazów, a nawet ssaków (tych ostatnich sam jeszcze nie wiedziałem).

I właśnie to jest tak uzależniające: obserwowanie, jak za naszą sprawą na niebie pojawiają się chmury, pustynne doliny powolutku wypełnia woda, wzgórza porastają mchem i trawą, a między roślinami zaczyna pełzać robactwo.

No dobrze, ale jak przejść od tego:

…do czegoś takiego:

Gra łączy w sobie elementy survivalu, strategii i symulatora, ale umówmy się, nie jest ani wymagającym survivalem, ani złożoną strategią, ani szczególnie realistycznym symulatorem. Twórcy operują na wysokim poziomie umowności, stawiając na niski próg wejścia i mocno relaksacyjny styl zabawy. Żeby zginąć trzeba się postarać (albo zagapić), budynki potrafią wisieć w powietrzu wbrew grawitacji, prąd dociera wszędzie bez kabli, fotowoltaika działa bez względu na pogodę, a deszcze meteorytów, choć widowiskowe, nie są w stanie niczego zniszczyć (ale nie polecam przyjmować ich “na główkę”. Tak, próbowałem).

Na indeks terraformacji składa się zaledwie kilka statystyk: ciśnienie, temperatura, stężenie tlenu oraz biomasa. Wszystkie podnosimy przez odblokowywanie i budowanie jak największej liczby poszczególnych urządzeń. Trudność polega na tym, że każde ustrojstwo wymaga materiałów i pożera energię. Surowce, tak jak wspomniałem, początkowo zdobywamy ręcznie, a później przez zarządzanie siecią ekstraktorów rudy oraz flotą dronów. Z kolei prąd generujemy najpierw przy pomocy wiatraków i paneli solarnych, następnie przez małe i duże reaktory jądrowe, a na końcu z fuzji kwarców pulsacyjnych.

Ekstraktory rudy. Średnio wydajne, ale nie palą opon.

Mimo pewnej prostoty, gra zawiera mnóstwo treści i miną dziesiątki godzin, zanim wszystko odblokujemy i zabudujemy/zalesimy większość mapy. Ta również jest spora, chociaż oczywiście nie oddano nam do dyspozycji dosłownie całej planety. Można powiedzieć, że to taka miniatura. Na tyle duża, aby zmieścić w niej różnorodne, często bardzo fantazyjne biomy, a jednocześnie na tyle mała, aby wszędzie dało się w miarę sensownym czasie dotrzeć na nogach.

Autorzy nie poszli drogą popularnego dziś proceduralnego generowania obszaru gry, projektując każdą lokację samodzielnie. Takie rozwiązanie ma tę zaletę, że świat wygląda na naprawdę dopracowany i do wielu miejsc warto powracać wielokrotnie, choćby po to, żeby zobaczyć jak zmieniły swoje oblicze w miarę terraformacji. Z drugiej strony, przy drugim lub trzecim podejściu gra niestety straci urok eksploracji nieznanego.

Garść porad od starego craftera:
1) Zamiast nosić ze sobą kapsuły tlenowe, na dalsze wyprawy lepiej wziąć zestaw 3xżelazo, 2xtytan i 1xkrzem. Po prostu na szybko budujemy pojedynczy moduł bazy, bierzemy głęboki “wdech”, demontujemy moduł i idziemy dalej.
2) Główną cezurą w rozgrywce jest zdobycie jet packa. Od tego momentu wszystko staje się szybsze i przyjemniejsze. Dlatego, kiedy tylko odblokujesz odpowiedni schemat, to powinien być twój priorytet.
3) Nie bój się wchodzić do wraków, nawet jeżeli nie masz jeszcze latarki. Znajdziesz tam przedmioty, których samodzielnie jeszcze długo nie skonstruujesz.
4) Przez długi czas głównym problemem pozostaje zaopatrzenie w aluminium oraz iryd. Należy to wziąć pod uwagę przy wyborze miejsca na budowę bazy.
5) Nie warto na siłę iść w reaktory jądrowe. Są wydajne, ale początkowo uran jest na tyle rzadkim zasobem, że zamiast jednego reaktora, mimo wszystko lepiej wybudować farmę piętnastu paneli solarnych.
6) Za sprawą uprzejmości Miju Games mogę rozdysponować dwa kody pozwalające pobrać grę ze Steam. Jeśli jesteś zainteresowany, zostaw pod tym tekstem komentarz o treści “Terraformowałbym” i odezwij się na mój mail w zakładce kontakt (edit: kody trafiły już do Emila i Damiana, którzy byli najszybsi).

Relaksacyjny survival

Zabawny jest fakt, że sam trafiłem na Planet Craftera zupełnym przypadkiem, szukając survivala przypominającego 7 Days to Die, Subnauticę lub The Forest. Dostałem coś zupełnie innego. Rozgrywka bywa monotonna, silnik fizyczny niemal nie istnieje, większość mechanik craftowania uproszczono do ekstremum – a i tak wsiąkłem na znacznie dłużej niż przypuszczałem.

Być może dlatego, że podziwianie planety, odżywającej wyłącznie dzięki naszym wysiłkom, sprawia dziką frajdę? A może dlatego, że tu stale jest coś do roboty? Bez względu na etap zawsze można ulepszyć łańcuch produkcji, posadzić jeszcze jedno drzewo lub dokooptować kolejny moduł bazy. Nie wiem, ale to wciąga.

Total
0
Shares
Zobacz też