Teoria Martwego Internetu

Martwy internet teoria spiskowa – co to jest, skąd się wzięła? Boty algorytmy matrix

Wyobrażacie sobie upiorną wizję internetu, w której nie możecie już odróżnić człowieka od bota, naturalnego postu od reklamy i widzicie niemal wyłącznie to, na co pozwoli wam Wszechwiedzący Algorytm? Chwila moment…

Kilka lat temu w zakątku jednego z anglojęzycznych forów dyskusyjnych zaczęła kiełkować teoria Martwego Internetu. Najogólniej pisząc, osobliwy pomysł zakłada, że sieć została opanowana przez wyrafinowaną sztuczną inteligencję. Na szczęście w odróżnieniu od morderczego Skynetu, rosnące w siłę SI nie snuje planów zgładzenia ludzkości, przynajmniej na razie. Zamiast tego udziela się w dyskusjach i masowo generuje komentarze, choćby te z życzeniami „smacznej kawusi” pod memami z zabawnymi kotami.

Jeden z użytkowników forum.agoraroad.com tłumaczy sprawę w dość górnolotnych słowach:

Internet wydaje się pusty i pozbawiony ludzi. Pozbawiony treści. W porównaniu z rokiem, powiedzmy 2007, dzisiejszy internet jest całkowicie jałowy. Nie ma dokąd pójść i nie ma już nic do zrobienia, zobaczenia, przeczytania, ani doświadczenia. (…) Tak, internet może wydawać się gigantyczny, ale jest jak balon bez żadnej zawartości.

Mniej więcej w 2016 lub na początku 2017 4chan był wypełniany postami przez kogoś lub przez coś. To nie był spam. Rozmowy z nim odbywały się w czasie rzeczywistym, w wielu wątkach jednocześnie. Jego angielski był gramatycznie poprawny, ale dziwny, podobnie jakby go używał jakiś Japończyk. Dziwne doświadczenie, czułem, że coś jest nie tak, choć nie było w tym złośliwości. (…) Wypowiedzi były zawsze na temat, ale dziecinna forma kontrastowała z wiedzą osoby dorosłej.

Jakiś typ

I jasne, że to tylko kolejna szalona historyjka, mieszcząca się gdzieś pomiędzy koncepcją płaskiej/pustej (do wyboru) Ziemi, a tezą, jakoby Finowie i ich ojczyzna zostali zmyśleni dla zabezpieczenia sowieckich praw do połowów na Bałtyku[1]. Ni to teoria spiskowa, ni creepypasta. Raczej baza pod przyszłe żarty, polegające na wzajemnym zarzucaniu sobie bycie botem podszywającym się pod człowieka.

Jednak, mimo że teoria Martwego Internetu prawdopodobnie została sformułowana dla zabawy, zwraca uwagę na realny problem, który zabawny bynajmniej nie jest. Bo w istocie: w każdym popularniejszym miejscu w sieci aż roi się od botów. Według raportu firmy Imperva, w roku 2020 około 40% całego wirtualnego ruchu generowały same boty.

Oczywiście, statystyka ta obejmuje zarówno złośliwe automaty wykradające dane, zaśmiecające strony i obciążające serwery, jak również przyjazne duszki wertujące treść witryn na potrzeby wyszukiwarek. Niemniej to te pierwsze mają przewagę i odpowiadają za ponad 25% sieciowej aktywności. Jako, że ta wartość stale rośnie, moment, w którym ludzie z krwi i kości staną się mniejszością w zbudowanym przez siebie internecie, zbliża się wielkimi krokami.

Rozmowa z botem
No dobra, pewne funkcje trzeba tu jeszcze dopracować.

Liczby te mają prawo zatrważać osoby postronne, ale nie powinny dziwić nikogo, kto prowadził jakąkolwiek działalność w sieci. Weźmy na ten przykład blog, który właśnie przeglądacie. Nie dalej jak kilka miesięcy temu statystyki Kwantowo zaliczyły niewytłumaczalny pik wyświetleń. Skok był tak duży i gwałtowny, że przez moment miałem ochotę powtórzyć gest Jerry’ego Ehmana: zrobić na pamiątkę wydruk wykresu i dopisać na marginesie wielkie czerwone Wow! Oczywiście tysiące „użytkowników” opuściło stronę już po kilkunastu minutach, równie raptownie, jak na nią wtargnęło.

Na jeszcze ciekawsze rzeczy trafiam w szufladce dla spamu w panelu administratora. Wśród tysięcy odsianych komentarzy, po polsku i po angielsku, znajdują się linki do szemranych stron, oferty lokat bankowych, typy zakładów bukmacherskich, a nawet anonse towarzyskie. Do wybory do koloru. Trzeba przy tym zaznaczyć, że boty na Disqusie nie tylko piszą, ale potrafią również wykazać się dobrymi manierami i doceniać innych internautów. Już kilkukrotnie zdarzało się, że wszystkie komentarze pod wybranymi wątkami były lajkowane przez konta należące rzekomo do niejakiej Jennifer, Susan, Elizabeth i kilku innych pań.

Idźmy dalej. Szacuje się, że nawet 15% kont na Twitterze (oficjalnie firma przyznaje się do 5%) to różnej maści boty i spamerzy. Ich skuteczność w zakrzywianiu rzeczywistości jest wręcz oszałamiająca. Nie posiadam gumofilców, więc nie będę głęboko wkraczał na grunt krajowej polityki – ale aż prosi się, żeby przywołać przykład strajku nauczycieli z kwietnia 2019 roku. W odpowiedzi na protest doszło do wysypu setek bliźniaczych tweetów wyrażających oburzenie postawą belfrów, których nieodpowiedzialna postawa miała uniemożliwić zapłakanej kuzynce poprawę oceny z języka polskiego. Legenda głosi, że wszystkim chodziło o jedną i tę samą pokrzywdzoną uczennicę, posiadającą po prostu wyjątkowo rozbudowaną i troskliwą rodzinę.

Zapłakana kuzynka
Zapłakana kuzynka, która nie dostała paska, ponieważ nie mogła poprawić oceny z języka polskiego. Zdjęcie tylko poglądowe, ale chciałbym, żebyście poczuli tę rozpacz.

Nie będę analizował poziomu zaśmiecenia Facebooka, YouTube’a, Wykopu[2] i każdego innego przypadku z osobna, ale gwarantuję, że żadna z platform wymiany myśli nie jest pod tym względem sterylna. Zapłakana kuzynka to tylko przykład, o tyle niegroźny, że jaskrawy i do bólu nieudolny[3]. Ale twórcy botów i spece od marketingu sieciowego ciągle udoskonalają swoje metody. Jeżeli sądzicie, że nigdy nie zdarzyło wam się zareagować na wiadomość napisaną z jakiegoś fejkowego konta, to prawdopodobnie nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy. Sam ostatnio ledwo uniknąłem złapania w sidła. Już zabrałem się za pisanie odpowiedzi na jakąś obszerną opinię dotyczącą aktualnych wydarzeń, kiedy tuż przed kliknięciem przycisku „wyślij” coś mnie tchnęło, żeby cofnąć palec i zajrzeć na profil dyskutanta. Konto świeże, oblepione stereotypowymi bogoojczyźnianymi grafikami, pozbawione historii, zdjęć i znajomych. Kolejny ruski troll.

Nie zawsze jednak jest tak łatwo. Istnieje cały rynek używanych kont, czarny handel lajkami, jak również możliwość wynajęcia osób oferujących tzw. „szeptankę”. Biorąc to wszystko w rachubę, odróżnienie prawdziwego komentarza od opłaconej opinii bywa w zasadzie niewykonalne.

Spam fundacji En Arche
A tu przykład tzw. marketingu szeptanego w wykonaniu pewnego wydawnictwa.

Ale istnieje jeszcze inny, mniej oczywisty wymiar tego problemu. Nie chodzi bowiem tylko o to, że boty produkują treści. Boty również je czytają. Być może nawet w tej chwili jakaś pszczoła robotnica od Google’a analizuje moje słowa, licząc znaki, oceniając typografię, testując odnośniki, sprawdzając obecność grafik, śródtytułów i całej reszty. (Z tego miejsca chciałbym poprosić szanownego Googlebota o łaskawość i nie zrzucanie Kwantowo na jeszcze niższe pozycje. No weź, nie bądź świnią…) Wszystko po to, żebyśmy wklepując w wyszukiwarce interesującą nas frazę otrzymali propozycje najaktualniejszych, najrzetelniejszych i najlepiej napisanych artykułów. W teorii.

Tylko widzicie, mimo nieustannej ewolucji algorytmów, wciąż mamy do czynienia z maszyną. Botów nie interesuje za bardzo sedno przekazu, nie są w stanie docenić błyskotliwej puenty, ani wychwycić sarkazmu. Z tego powodu hierarchia treści jeszcze długo będzie ustawiana na podstawie elementów mierzalnych: obszerności akapitów, długości zdań, liczby nagłówków, natężenia poszczególnych zlepków słów, linków prowadzących do danej strony i tak dalej. Wkroczyliśmy do dziwacznej rzeczywistości, w której autor musi myśleć nie tylko o satysfakcji żywego odbiorcy po drugiej stronie kabla, ale również o nakarmieniu bezwzględnego algorytmu.

No właśnie, dzieje się tu coś nowego i niezdrowego; coś, co nie mieściłoby się w głowach pisarzy oraz dziennikarzy poprzednich pokoleń. Może w przypływie weny w twojej głowie zrodził się enigmatyczny, oryginalny, przepojony poetyckością pomysł na nagłówek? Daj spokój. O ile nie piszesz do szuflady, lepiej żeby tytuł był upadlająco prosty i walił czytelników – żywych i wirtualnych – kluczową frazą po pysku. Czasami próby dogodzenia wyszukiwarce wyglądają wręcz karykaturalnie. Mistrzem w tej dziedzinie jest polski National Geographic, któremu już nawet nie chce się za bardzo udawać dla kogo tworzy[4].

National Geographic to głupki
To już chyba wolę zwykłe clickbaity. Zresztą, NG to patologia zasługująca na odrębny tekst.

Oto gdzie jesteśmy. Równo ciosane akapity, dokładnie przemyślane stężenie słów kluczowych, nienaturalnie sformułowane leady i śródtytuły wyrwane z encyklopedii. Stoimy w progu nowego wspaniałego internetu, w którym boty są głównym producentem i priorytetowym odbiorcą treści. Czasów polityki wydawniczej KIS[5]. Rzeczywistości, gdzie to nie maszyna usiłuje zrozumieć człowieka, lecz sam człowiek dostosowuje swój język do standardów maszyny. Nawet jeśli internet nie umarł, to na pewno stał się ostatnio nieco bardziej ponurym miejscem.

Pozdrawiam wszystkich czytelników, zwłaszcza tych żywych.

[+]
Total
0
Shares
Zobacz też