Irracjonalna demokracja

Nie namawiam do głosowania

Już pojutrze spora część z nas ruszy do urn celem wyboru nowych-starych reprezentantów narodu. Będzie to wielkie święto demokracji, które, jak co cztery lata, uczcimy powtarzaniem bzdur, bajek i półprawd.

Nie lubię demokracji. Szanuję ją i wiem, że na obecnym etapie trudno o lepszy system, jednak nie darzę jej sympatią. Nieświadome masy dokonują iluzorycznego wyboru spośród pozornych mężów stanu. Widzę w niej szkaradztwo stojące na cokole irracjonalizmu, podatne na degenerację, pełne najróżniejszych niedociągnięć – zarówno ustrojowych jak i praktycznych – ale wciąż lepsze od innych opcji.

To przemyślana opinia, podparta zarówno teorią jak i doświadczeniem płynącym z masochistycznego nawyku nieustannego obserwowania krajowej sceny politycznej. Odkąd skończyłem 18 lat brałem udział w każdym możliwym akcie elekcyjnym. I wiecie co? Chyba nigdy nie oddałem głosu z przekonaniem, że mój kandydat z grubsza reprezentuje moje poglądy i rozumie moje potrzeby. Nawet jeżeli jakiś partyjniak rzuci interesującym pomysłem, to po chwili dodaje dwa kolejne, które budzą we mnie obrzydzenie. Zresztą to i tak bez znaczenia, bo od programu do realizacji wiedzie długa i kręta droga. Pewnie dlatego co wybory daję szansę innej opcji, aby zaraz po odejściu od urny tego żałować i wstydzić się za podjętą decyzję. Wiem, że nie jestem jedyny i z wieloma z was mógłbym sobie przybić piątkę.

Kusi opcja, aby rzucić to wszystko w cholerę i zostać w domu. Albo zabazgrać kartę nieparlamentarnym słownictwem i w ramach protestu oddać głos nieważny (na pewno ktoś się tym przejmie). Tyle, że będzie to równoznaczne z postrzeleniem się w kolano. Do tego sprowadza się całkowita rezygnacja z prawa wyboru i pozwolenie na to, aby decydował za nas ktoś inny.

No dobrze, ale co w sytuacji, gdy naprawdę z żadną opcją nie jest nam po drodze? Zawsze pozostaje kryterium negatywne i pytanie, kogo u sterów na pewno nie chcielibyśmy zobaczyć. Tak, wiem. Nikt nie chce głosować przeciwko komuś i wybierać mniejszego zła. Jednak rozumując racjonalnie – dlaczego mielibyśmy tego nie robić? Powiem więcej: na dobrą sprawę wybór polityczny zawsze sprowadza się do wskazania najlepszego z najgorszych. Jeżeli uważasz Czytelniku inaczej, to szczerze Ci zazdroszczę. Najwyraźniej odnalazłeś kandydata idealnego, odzwierciedlającego Twoje poglądy w stu procentach; w Twoich oczach wiarygodnego, uczciwego i kompetentnego.

Wróćmy na Ziemię. Nie jest prawdą, że nie da się dokonać racjonalnego wyboru pomiędzy dwiema kiepskimi opcjami. Pomyślcie o głosowaniu jak o wąskim moście, przez który za moment przemknie lokomotywa. Albo przeskoczycie przez barierkę, ryzykując wiele siniaków i kilka pękniętych kości, albo zaczekacie aż bierność zamieni was w krwawą marmoladę pod kołami pociągu. Mniejsze zło nagle okazuje się całkiem atrakcyjne.

W tym miejscu powinienem podsumować swoją myśl naturalnym apelem o wypełnienie obywatelskiego obowiązku i zachęcić wszystkich do głosowania. Nic z tych rzeczy.

To drugie wielkie nieporozumienie, które wybrzmiewa zawsze w okresie kampanii. Frekwencję wyborczą powszechnie uważa się za miernik dojrzałości ustroju oraz społeczeństwa. Poczytuję to jako półprawdę. Pomyślcie przez chwilę o największych ignorantach, jakich spotkaliście w swoim życiu. Nie mówię o osobach o odmiennych poglądach, lecz o wujku, sąsiedzie, koledze z pracy – który pozostaje absolutnie niezainteresowany tym, co dzieje się dookoła. Wszyscy znamy takich ludzi. Z trudem są w stanie wydukać nazwisko urzędującego premiera, słyszeli nazwy najwyżej dwóch partii, a o politykach wiedzą tylko tyle, że „wszyscy kradną”. Osobiście nie mam do takich osób żadnych pretensji.

To indywidualny wybór jednostki, czy poświęca swój wolny czas na pochłanianie codziennych afer, składanie modeli samolotów, spacery po górach, czy regularne wyjścia do kina. Ale skoro tak, to nie widzę również powodu, aby wywierać na takie osoby społeczny nacisk i usilnie nakłaniać je do czynnego udziału w życiu politycznym. Ich wybór i tak nie będzie realnym wyborem, lecz zakreśleniem przypadkowej kratki na liście.

Publicznie nie wypada mówić takich rzeczy. Media i politycy z każdej strony przekonują nas do działania, a także do gorliwego zachęcania swoich znajomych. Mają w tym interes. Jeżeli zaciągniemy do lokalu krewnego lub kolegę, jest duża szansa, że ten zasugeruje się naszą podpowiedzią. Jeżeli ignorant pójdzie oddać głos tylko dlatego, że przekonała go jakaś głowa z telewizora, to prawdopodobnie ta sama głowa już wpoiła mu jedyny słuszny wybór. Dlatego krzyczymy głośno: „chodźcie wszyscy na wybory”, modląc się w duchu, żeby naiwne owieczki po prostu wsparły naszych kandydatów lub przynajmniej zwiększyły frekwencję, szkodząc oponentom.

Jesteśmy w sytuacji, w której ludzie nie wiedzą nawet jak są opodatkowani (serio, 58% Polaków myśli, że nie płaci VAT, a 16% pracujących na etacie nie wie, że płaci PIT…) i myślą, że pieniądze spadają z nieba. Dlatego właśnie uważam obecny system za wynaturzenie, pełne irracjonalizmów i paradoksów. Ludzie dookoła nas, nie rozumieją i nie chcą rozumieć jak funkcjonuje państwo, ale wymagamy od nich, aby ocenili stan prawa, gospodarki czy dyplomacji. To nieuczciwe wobec nich i nierozsądne wobec całej reszty.

Nie zachęcajmy zatem do odbębniania głosowania, lecz wyłącznie do świadomego korzystania ze swego przywileju. Jeżeli poświęciłeś wolne popołudnie na zapoznanie się z programami wyborczymi poszczególnych opcji – idź na wybory. Jeżeli upewniłeś się, że Twój potencjalny kandydat posiada odpowiednie kompetencje i nie brał udział w tuzinie afer korupcyjnych – idź na wybory. Jeżeli posiadasz elementarną wiedzę o państwie i nie mylisz Premiera z Prymasem, a inflacji z inhalacją – idź na wybory.

Jednakże, jeżeli na co dzień masz to wszystko gdzieś, a swój wybór zamierzasz oprzeć o pojedynczy spot lub sympatyczną gębę na plakacie – siedź w domu.

Total
0
Shares
Zobacz też