Jeszcze w połowie XIX wieku całkiem powszechnie dopuszczano myśl, że Słońce to po prostu monstrualna bryła węgla, a jego energia pochodzi z klasycznego, chemicznego procesu spalania. Koncepcję tę próbował doprecyzować jeden z ojców termodynamiki, Julius von Mayer, jednak ostatecznie niechcący ją podważył. W publikacji z 1848 roku niemiecki uczony wyliczył, że nawet przy tak kolosalnej masie, Słońce powinno wypalić całe swoje paliwo niezwykle szybko, bo w zaledwie 5-6 tysięcy lat. Oczywiście nie miał on prawa wiedzieć, że źródło energii gwiazd leży nie w procesie spalania, lecz w głębi jądra atomu.
Zostańmy jednak przy wizji tysiącletnich pożarów. Mayer pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale niedługo przed tym, zanim zaczął snuć swoje rozważania na temat węglowego Słońca, brytyjscy osadnicy penetrujący Australię odkryli coś, co mogłoby go bardzo zaciekawić. Było to wzgórze o wysokości 530 metrów n.p.m., leżące około trzystu kilometrów na północ od Sydney. Miejscowi określali je słowem Wingen, co wśród Aborygenów z lokalnego plemienia Wonnarua oznaczało „ogień”. W odróżnieniu od sąsiednich wzniesień, jego zbocza nie porastała bujna roślinność, a z licznych szczelin buchała para niosąca drażniącą woń siarki. Jak relacjonowała w 1828 roku jedna z gazet:
Właśnie odkryto wulkan w pobliżu rzeki Hundera. Jest położony wśród gór, w odległości około stu mil w kierunku północno-zachodnim od Newcastle. (…) Odwiedziło go kilka osób. Z tego co wiadomo, badał go doktor Little i obecnie dysponujemy porcją materiału składającego się głównie z siarki, pobranej ze zbocza góry. Po odkryciu wulkan emitował jasne światło i sprawiał wrażenie pozostawania w stanie aktywności.
Prasa o odkryciu Płonącej góry
Zważywszy na okoliczności, hipoteza wydawała się całkiem sensowna. Jeżeli coś wygląda jak wulkan, działa jak wulkan i pachnie jak wulkan, to prawdopodobnie jest wulkanem. Jednak kolejne oględziny już po roku pozwoliły ustalić, że pod górą Wingen nie ma żadnego zbiornika z magmą. Zamiast tego, wielebny Charles Wilton (duchowny i przy okazji geolog), zidentyfikował 30 metrów pod powierzchnią gruntu całkiem dorodne pokłady węgla. Tym samym potwierdził on, że to właśnie prastary pożar węgla sprawia, że na części wzniesienia niemal nie występuje flora, zaś glebę pokryła barwna mieszanka związków siarki, węgla i żelaza. Z kolei piekielne szczeliny emitujące gazy, jednocześnie zaopatrują ogień w niezbędny tlen.
Odkryty wtedy pożar trwa po dziś dzień, przesuwając się na południe w ślimaczym tempie kilkudziesięciu centymetrów rocznie. Na tej podstawie naukowcy oszacowali, że do zapłonu doszło co najmniej 6 tysięcy lat temu (trwa więc mniej więcej tyle, ile według Mayera miało płonąć węglowe Słońce). Oznacza to, że australijski ogień tlił się już w czasach, kiedy starożytni Sumerowie zakładali Ur, a egipskich piramid nie było nawet w planach. Z faktów bezużytecznych: w 2001 roku góra Wingen została nawet wyróżniona w Księdze Rekordów Guinessa, w kategorii najdłuższego pożaru, jaki kiedykolwiek odkryto.
Kto podłożył ogień? Chociaż nie można zupełnie wykluczyć, że zrobili to nieumyślnie (albo umyślnie, przy jakiejś starożytnej ceremonii) aborygeńscy tubylcy – najprawdopodobniej jest to dzieło samej Matki Natury. Większość badaczy obstawia piorun, który miałby rąbnąć w jakiś odsłonięty fragment złoża. W grę wchodzi również samozapłon węgla, leżącego stosunkowo blisko rozgrzewanego australijskimi upałami gruntu.
To całkiem miła odmiana, ponieważ podobne, nierzadko medialne zjawiska okazują się zwykle skutkiem głupoty człowieka. Najefektowniej prezentują się chyba Wrota piekieł, otwarte na pustyni Kara-kum w pobliżu turkmeńskiej wioski Derweze. Rozżarzony 60-metrowy lej powstał w czasach Związku Radzieckiego, podczas odwiertów sondujących złoża gazu ziemnego. Ponieważ z zapadliska zaczął ulatniać się metan, sowieccy uczeni wpadli na sprytny pomysł, aby go podpalić, co miało szybko załatwić problem. W efekcie pożar trwa nieprzerwanie od 1971 roku. Ale nie ma tego złego: Derweze stało się główną atrakcją turystyczną Turkmenistanu.
Bardziej ponury przykład stanowi miasteczko Centralia w amerykańskiej Pensylwanii. Zaczęło się w 1962 roku, od próby kontrolowanego puszczenia z dymem odpadów na terenie opuszczonej kopalni węgla. No i puścili, tyle, że ogień dotarł do starych korytarzy, inicjując pożar złóż wysokokalorycznego antracytu. Prawdziwą skalę katastrofy uświadomiono sobie dopiero dwie dekady później, kiedy pobliskie osiedle górnicze zaczęło się dosłownie zapadać, gleba nabrała podejrzanie wysokiej temperatury, a nad pękającymi ulicami zarejestrowano trujący tlenek węgla. Do lat 90. Centralia przekształciła się małomiasteczkową wersję Mordoru. Finalnie doszło do ewakuacji prawie wszystkich mieszkańców. Podziemny ogień będzie trawił kolejne tony surowca przez kolejne 250 lat.
Dlaczego tego rodzaju pożary nie są gaszone? Cóż, nie jest tak, że nikt o tym nie pomyślał. W samej Pensylwanii kilkukrotnie podejmowano akcję wpompowywania pod ziemię mieszaniny wody i piachu – za każdym razem bez powodzenia. Być może należało próbować do skutku, jednak na koniec o wszystkim zawsze decyduje brutalna ekonomia. Jeżeli nie ma nikogo, kto miałby wyraźny interes w ugaszeniu opuszczonej kopalni, to łatwiej eksmitować mieszkańców. Tym bardziej trudno oczekiwać wyłożenia milionów dolarów na skomplikowaną operację strażacką, dla jakiejś górki w środku buszu.
I pewnie byłaby to tylko nieznacząca ciekawostka, gdyby nie fakt, że podobnych pożarów jest znacznie, znacznie więcej. Ponad sto w samych Stanach Zjednoczonych, na całym świecie tysiące – trudno o dokładną liczbę, bo nie są to statystyki, którymi każdy chce się chwalić. Pożarów jest na tyle dużo, że łącznie mogą odpowiadać nawet za 3% światowej emisji dwutlenku węgla, a przy okazji również za wycieki metanu, siarki, benzenu, rtęci i mnóstwa innych paskudztw. W ten sposób, mimo że nie zagrażają nam płomienie, niewidoczne pożary w widoczny sposób wpływają na klimat, ekosystemy, a nawet na nasze zdrowie.
Przy okazji, jest to też niewyobrażalne marnotrawstwo. Jak oszacowano, w samych Chinach niekontrolowany ogień trawi rocznie 200 milionów ton węgla. Prawie dziesięć razy więcej od rocznego wydobycia w Polsce.