A czy Ty Jesteś gimboateistą?

“Zrobię na złość tacie, mamie i katechecie – zostanę ateistą! Taki ze mnie gałgan niecnota”. Pomyślał nastoletni Jasiu, czym prędzej wypisując się z lekcji religii, wprawiając tym samym w osłupienie rodzinę i znajomych.

Zdradziłeś wiarę przodków, porzuciłeś pradawne sakramenty i obrzędy, zakwestionowałeś słowa świętej księgi? Zapewne zabrakło Ci dojrzałości, siły, rozumu. Słowem: jesteś gówniarz i leń, któremu nie chce się chodzić w niedzielę do kościoła. Wielu wierzących właśnie tak sobie wyobraża drogę wiodącą od radosnej wspólnoty wiernych, do bezbożnej komuny cynizmu i moralnego relatywizmu. Jako przedstawiciel ateistycznej mniejszości, niewiele możesz z tym faktem zrobić. Nie tu, nie w tym społeczeństwie, jeszcze nie w tych czasach. 

Mechanizm jest prosty jak konstrukcja krzyża. Gdyby rozmówca założył przez moment, że przemyślałeś swoje postępowanie, że naprawdę gruntownie przeanalizowałeś wszelkie “za i “przeciw” – co więcej, nie uważałby Cię za idiotę – poniósłby kolosalne ryzyko. Nie wątpię, że utrzymanie niezachwianej wiary przy jednoczesnym wykazywaniu szczerej wyrozumiałości dla ateistycznej retoryki, należy do zadań arcytrudnych. I vice versa, bo godzenie twardych faktów z próbami zrozumienia głębokiej religijności, również bywa intelektualnie uciążliwe. Dlatego od dawna podziwiam ludzi wznoszących się na poziom autentycznej tolerancji światopoglądowej. Podkreślam słowo autentycznej, bo nie o ignorowanie cudzych postaw tu chodzi, lecz o próbę rzetelnej analizy obcych argumentów. A to niestety wyzwanie wymagające sforsowania dzielącego nas muru zacietrzewienia. Może nie tyle muru, co pola minowego, którego przebycie wiąże się z ryzykiem okaleczenia drogiej nam wizji świata. Nic dziwnego, że na jednego sapera gotowego do unieszkodliwiania pułapek, przypada dziesięciu roztropnych, wolących pozostać tam gdzie stoją.

Zdarzają się jednak fighterzy, tak po jednej jak i po drugiej stronie barykady. Nie ścierpią bierności, ale również ani myślą aby bawić się w sapera. Ci intelektualni atleci wolą raczej zażywać spaceru wśród min. Niczym czarny rycerz z Monty Pythona, ignorują oni fakt utraty (argumentacyjnych) kończyn, sądząc że nadal są groźni.

Nie widzę w tym nic złego. Osobiście świetnie się bawię, obserwując od czasu do czasu tego typu przepychanki – nawet jeśli ataków ad personam jest w nich więcej niż zarazków w chrzcielnicy. Jednego jednak ścierpieć nie potrafię. Mianowicie czar słownej szermierki pryska wraz z rzuceniem przez któregoś z interlokutorów zarzutem “gimboateizmu”. Podobnie to nadużywanego w sieci “bólu dupy”, “gimboateizm” pozostaje wytrychem; językowym pustakiem bezrozumnie dokładanym do chwiejnego muru obronnego. Wykorzystanie tego terminu może być przeróżne, ale w jednym przypadku mierzi niesamowicie.

O gimboateizm można zostać posądzonym w związku z używaniem banalnych i gęsto spotykanych w takich dysputach chwytów. Weźmy za przykład standardowy argument insynuujący, że wierzymy w takiego a nie innego rodzaju boga, wyłącznie dlatego, że urodziliśmy się akurat tutaj, akurat teraz i odziedziczyliśmy religię po rodzicach. Jest to więc w głównej mierze wyraz przypadku, uwarunkowań historycznych – a i tak wiele osób dałoby się za swą religię pochlastać. Proste? Logiczne? Aż za bardzo. W rzeczy samej, to argument tak łopatologiczny, że dostępny nawet dla gimnazjalisty o niezbyt lotnym umyśle. Dyskutant liczy na pełną wykwitów teologiczną polemikę, podczas gdy prosty chłop rzuca cegłówką, bezceremonialnie przerywając rozkoszną zabawę.

Dla mnie jednak, z tych samych powodów, to wyborny argument. Może i gówniarski, ale ze świecą szukać nań sensownej repliki. Po co przysłowiowy gimbus ma zgłębiać opasłe tomiszcza ojców Kościoła, po co przechodzić na wyższe argumentacji, skoro w samym centrum rozumowania adwersarza zieje ogromna wyrwa? Dotyczy to zresztą dyskusji na wszelkie tematy. Nie będę wykłócał się o to czy Ziemia to dysk wsparty na grzbietach czterech czy może pięciu słoni, skoro nikt nie przedstawił dowodu, że w ogóle jest ona dyskiem!

Legendarny George Carlin. Trafia w punkt czy szerzy gimboateizm?

A spróbuj jeszcze swoje mniemania podeprzeć brzytwą Ockhama czy czajniczkiem Russella, a w przeciągu minuty zostaniesz zaszufladkowany właśnie jako gimboateusz i wierny uczeń Ryszarda Dawkinsa. I analogicznie. Nie dość, że dowodzisz swoich racji w banalny sposób, to jeszcze świadomie lub nie, odwołujesz się rozważań medialnego (tfu!) autorytetu, który jest zbyt popularny i głośny aby traktować go serio. Nawet jeśli uderza w punkt, a jego tezy są jedynie rozwinięciem tego nad czym filozofowie dumali od kilku wieków.

Wypada sobie zadać pytanie, czy obrażanie się na argument, za jego powszechność czy prostotę – na zasadzie “hohoho, jakie to plebejskie” – aby na pewno pozostaje oznaką dojrzałości?

Sięgnięcie po “gimboateistę” służy zależnie od sytuacji, zarówno za linię obrony jak i element twierdzy broniącej naszej wizji rzeczywistości. Widać to szczególnie w internecie, gdzie nieznanego z twarzy rozmówcę jednocześnie szufladkujemy oraz dyskredytujemy. Nie ważne czy po drugiej stronie monitora rzeczywiście siedzi wyszczekany nastolatek (choć wbrew pozorom takich istnieje naprawdę niewielu) czy 40-letni doktor religioznawstwa. Dla wygody spróbujemy wmówić wszystkim wokół, i najlepiej samemu sobie, że ateista podszedł do sprawy od złej strony, czepił się zbędnych przesłanek, powtarza bzdury; a to dlatego bo brakuje mu dojrzałości aby uchwycić najistotniejsze subtelności. Wszystko prowadzi do wniosku, że porzucił wiarę z niskich pobudek, najlepiej w związku z brakiem doświadczenia, wiedzy lub motywacji. My natomiast, z automatu wyrastamy na tych rozsądnych, inteligentnych, pracowitych i pokornych.

Szanujmy wierzących, szanujmy ateistów i rozmawiajmy. Ale tylko gdy naprawdę jesteśmy na to gotowi, gdy nie czujemy kompleksów i strachu, a przede wszystkim, gdy poważnie interesuje nas konfrontacja różnych punktów widzenia.

Truizm, ale zwykle olewany.

Total
0
Shares
Zobacz też
Czytaj dalej

Co wy macie z tym Teslą?

Czytam sobie tu i ówdzie komentarze spływające do sieci po premierze serialu "Geniusz", poświęconego życiorysowi Alberta Einsteina. Ku mojemu zaskoczeniu, najczęściej pojawiające się w nich słowo brzmiało... Tesla.