Architekt nowej fizyki cz.2: cudowna dekada Einsteina
Albert Einstein nie przekroczył trzydziestki, a już zdołał wspiąć się na naukowy Olimp. W samym tylko roku 1905, młody urzędnik opublikował kilka godnych uwagi artykułów, w tym co najmniej trzy, które zmieniły oblicze fizyki. Prawdopodobnie nawet gdyby na tym poprzestał i tak każdy uczeń na świecie znałby jego nazwisko. Einstein był jednak znacznie ambitniejszy.
Architekt nowej fizyki cz.1: Albert Einstein i podejrzany czas
Blog popularnonaukowy nie byłby pełny bez artykułu poświęconego sylwetce architekta filaru, a właściwie kilku filarów całej współczesnej fizyki. Niniejszym – celebrując setną rocznicę sformułowania ogólnej teorii względności – rozpoczynam cykl, w którym przyjrzymy się schedzie Alberta Einsteina.
Teleskop Hubble’a – najlepszego staruszku!
W 1990 roku astronomowie odkryli wszechświat na nowo. Odnaleźli cuda natury wykraczające poza ludzką wyobraźnię, poznali całkiem nowe światy i zajrzeli dalej niż kiedykolwiek wcześniej. To właśnie dał nam jeden z najsłynniejszych przyrządów naukowych w dziejach – Kosmiczny Teleskop Hubble’a.
Największy śmieszek w Los Alamos
Trudno znaleźć poważniejsze zajęcie niż udział w budowie broni masowej zagłady. A jednak, nawet wśród zacnych uczonych pracujących w słynnej placówce badawczej Los Alamos, było kilku niepospolitych psotników. Za największego uchodził oczywiście Richard Feynman.
7 naukowych seks skandalistów
Ludzi nauki raczej nie postrzegamy jako materiał na tabloidowe okładki. A jednak, nawet wśród największych figur na niepozornej, naukowej szachownicy można znaleźć postacie, które swoim bujnym i skomplikowanym życiem miłosnym, mogłyby bez trudu konkurować z gwiazdami showbiznesu.
Największe polskie kompendium – recenzja “Historii fizyki” Wróblewskiego
Jakiś czas temu otrzymałem od PWN paczkę zawierającą dwie książki, zupełnie różne zarówno pod względem treści jak i objętości. Recenzowanie zacznę od tytułu zdecydowanie poważniejszego – opasłego tomiszcza autorstwa prof. Andrzeja Kajetana Wróblewskiego.
Jestem zachwycony i jednocześnie wystraszony perspektywą zaopiniowania pracy byłego rektora Uniwersytetu Warszawskiego i niepodważalnego autorytetu w dziedzinie historii fizyki. Głównie dlatego, że nazwisko Andrzeja Wróblewskiego miałem okazję poznać przy okazji recenzji pewnej – jak sądziłem porządnej i sympatycznie napisanej – książki popularnonaukowej, którą pan profesor zrugał niemiłosiernie zwracając uwagę na najdrobniejsze niedociągnięcia i nieudokumentowane anegdoty. Tym bardziej biorąc do rąk jego dzieło, przez myśl by mi nie przeszło aby zakwestionować którekolwiek zdanie. Byłem również niezmiernie ciekawy czy autor sprosta swoim własnym, ekstremalnie wyśrubowanym wymaganiom.
Historia fizyki. Od czasów najdawniejszych do współczesności łączy w sobie cechy książki popularnonaukowej, encyklopedii i podręcznika akademickiego. Jak wskazuje tytuł, narracja 600-stronicowej cegły rozpoczyna się w starożytnym Bliskim Wchodzie, gdzie historycy odnajdują pierwsze ślady obserwacji nieba i stosowania prymitywnej metody naukowej. Bardziej dyskusyjny wydaje się wybór momentu dziejowego, na którym autor kończy książkę. Nie trafiamy na jakąś wyraźną, mocno uzasadnioną cezurę. Końcowy rozdział traktuje głównie o zagadnieniach odkrycia galaktyk, rozszerzania wszechświata, radioastronomii i kosmicznego promieniowania tła. Ostatnimi z zasygnalizowanych przedsięwzięć, o ile nic nie pominąłem, są Supernova Cosmology Project, który w 2001 roku potwierdził wzajemną ucieczkę galaktyk oraz Solar Neutrino Observatory badający neutrina docierające do nas ze Słońca.
Fizyka zmieniła swoje oblicze zwłaszcza w kilku ostatnich dekadach, stając się dziedziną, w której badania są przeważnie zespołowe. Najbardziej jest to widoczne w eksperymentach w fizyce cząstek elementarnych, które ze względu na stopień komplikacji wymagają wieloletnich przygotowań aparatury i programów analizy oraz długotrwałego zbierania danych, wobec czego zespoły liczą nawet kilkaset osób.
Warto zatrzymać się przy warstwie wizualnej książki, nad którą wydawca solidnie popracował. Okładka nie porywa od strony designu (kilka przypadkowych ilustracji na szarym tle – niczym szkolny podręcznik), ale co istotne przy obfitych gabarytach lektury, jest twarda i prawdopodobnie nie pozwoli na rozsypanie całości po kilkuset otwarciach. Tekst został rozbity w dwie kolumny, co na pewno nie przeszkadza w czytaniu, ale nadaje całości mocno encyklopedycznego klimatu. Wielką zaletą jest ogromna ilość wyczerpująco opisanych ilustracji. Właściwie niemal każdą stronę zdobi zdjęcie fizyka, rycina, schemat tudzież skan z historycznej publikacji lub podręcznika. Jeszcze cenniejsze i niezwykle mnie cieszące są wszechobecne cytaty. Historia fizyki to prawdziwa skarbnica wypowiedzi wielkich uczonych, jak i fragmentów z ich kluczowych publikacji. Dla wyjątkowo dociekliwych pozostają rzetelne, gęsto usiane przypisy, nierzadko odsyłające czytelnika do pierwotnego źródła, jak dajmy na to referat Plancka wygłoszony podczas Kongresu Solvaya czy liczne artykuły Einsteina w Annalen der Physik. Nie brakuje również tabel z różnorakimi statystykami czy spisami laureatów prestiżowych nagród (eliminuje to irytującą potrzebę googlowania drobnych informacji).
Ocena strawności Historii fizyki nie jest najprostsza i łatwo o niesprawiedliwe zarzuty. Faktem pozostaje, że były rektor UW starał się po prostu usystematyzować swoje wykłady, przez co siłą rzeczy za pierwszy target lektury należy uznać studentów nauk ścisłych. Umieszczony na okładce tekst promocyjny obiecuje nam barwną narrację z domieszką humoru – ale naprawdę nie widzę żadnego nowicjusza, który z przejęciem i zafascynowaniem połyka kolejne rozdziały. To nadal podręcznik, tyle że z dodatkiem “ciekawostkowych” ramek, kolorów i masy ilustracji.
Jako ciekawostkę wato podać, że w odpowiedzi na “kinetyczny” model atomu Bohra niektórzy chemicy wysunęli konkurencyjny model “statyczny”. Zaproponował go w 1916 r. Gilbert Newton Lewis (…). W tym modelu dodatni ładunek elektryczny miał być skupiony w bardzo małym masywnym jądrze, a rozłożone wokół niego w przestrzeni elektrony miały zajmować pewne wydzielone “komórki”, w których pozostawały w spoczynku.
Jednakże nie mogę napisać, iż złaknionemu wiedzy nie-fizykowi grozi odbicie od potężnego woluminu. Co najwyżej, istnieje ryzyko zasypania go dziesiątkami dat i setkami nazwisk, ale sam sposób przedstawienia informacji nie pozostawia wiele do życzenia. Język nie obfituje w humor i wodotryski, lecz profesor zadbał o to aby przedstawiane odkrycia zostały przez każdego zrozumiane.
Tak czy inaczej, dzieło Andrzeja Wróblewskiego zasługuje na docenienie. Jak sam profesor zasygnalizował we wstępie, Historia fizyki uzupełnia poważną lukę w rodzimej literaturze, będąc pierwszym obszernym i kompletnym kompendium wiedzy na temat dziejów najważniejszej spośród nauk przyrodniczych. W związku z tym, bez względu na “przypadkowych” nabywców, lektura przez najbliższe lata będzie pełnić funkcję Biblii obowiązkowej dla wszelkiej maści historyków nauki.
Info:
Autor: Andrzej Kajetan Wróblewski;
Tytuł: Historia fizyki. Od czasów najdawniejszych do współczesności;
Wydawnictwo: Polskie Wydawnictwo Naukowe;
Wydanie: Warszawa 2006;
Liczba stron: 615.
7 dowodów na to, że nauka bywa niebezpieczna
Z uprawianiem nauki jest trochę jak ze sportem: zazwyczaj warto go uprawiać i przynosi profity, ale kiedy zaangażujemy się zbyt mocno, potrafi poważnie zagrozić zdrowiu i życiu. Przed wami lista uczonych i wynalazców, którzy dążąc do urzeczywistnienia swoich pomysłów zapomnieli o zasadach bezpieczeństwa.
W Auschwitz umarła też nauka
Siedemdziesiąt lat temu, w styczniu 1945, posuwający się ku Berlinowi czerwonoarmiści dotarli do kompleksu Auschwitz-Birkenau. Przy tej okazji warto przypomnieć, że wśród wymordowanych znalazły się nie tylko ofiary cyklonu B, ale również setki ludzkich królików doświadczalnych.
Kobiety w naukach ścisłych – polemika ze Smoluchowskim
Trafiłem ostatnio na prawdziwy skarb! Skany artykułów autorstwa legendarnego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, Mariana Smoluchowskiego. I nie są to bynajmniej teksty poświęcone wyłącznie fizyce.
Jedno z pism naukowca zainteresowało mnie szczególnie, zazębiając się z moimi własnymi rozważaniami na temat roli kobiet w nauce. Co prawda artykuł Smoluchowskiego pochodzi z 1928 roku, ale podniesiona w nim kwestia pozostaje niepokojąco aktualna:
Kobiety w naukach ścisłych? Wszak aż do ostatnich czasów temi naukami nie zajmowały się w ogóle nigdy i przyczynek kobiet do rozwoju jest znikomo mały. (…) Nie zajmują się matematyką, ani fizyką, ani chemją, gdyż nie są zdolne do tego, gdyż w ogóle nie potrafią myśleć logicznie!
(…) Dziś zapatrywania ogółu na tę sprawę już znacznie się zmieniły. Dogmat o zasadniczej nielogiczności umysłu kobiecego przeszedł do składu starych przesądów…
Jak na złość tym pobożnym życzeniom, temat wydolności kobiecych umysłów nadal wycieka raz po raz do przestrzeni publicznej wzbudzając niemałe emocje. Oczywiście w samym zagadnieniu nie ma nic złego lub nienaturalnego, przynajmniej dopóki nie zaczniemy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. W pułapkę “prostej opinii”, możemy wpaść chociażby przyjmując jako miernik dysproporcję liczby noblistów obu płci. Na ponad 320 nagród przyznanych w dziedzinach fizyki i chemii, jedynie sześciokrotnie sięgały poń przedstawicielki płci pięknej (Skłodowska-Curie 1903 i 1911, Joliot-Curie 1935, Goeppert-Mayer 1963, Hodgkin 1964, Yonath 2009). To zaledwie 2% z całości.
Pozwolę sobie również wyjść trochę dalej niż prof. Smoluchowski, który skupił się jedynie na obecności niewiast w naukach ścisłych. Swego czasu odwiedziłem ultrasfeminizowany Wydział Pedagogiki i Psychologii jednego z uniwersytetów. Nie przesadzę pisząc, że na jednego studenta przypadało około setki studentek – co chyba nie jest szczególnie szokujące. Ze zdziwieniem przyjąłem natomiast kartkę wiszącą obok drzwi jednego z gabinetów. Według rozpiski, wśród pracowników naukowych znajdowało się kilkanaście białogłowych, głównie z tytułami magistrów i doktorów, oraz tylko jeden mężczyzna… Profesor zwyczajny i kierownik katedry. W takiej sytuacji nie mogłem sobie nie zadać pytania: jak to jest, że studenci pedagogiki stanowią ledwie zauważalną kroplę w babskiej masie, a i tak to oni sięgają po najwyższe laury? Aż chciało się kogoś zaczepić i zapytać, dziewczyny, co wy tu do diaska wyprawiacie? Jak pokazują statystyki UNESCO takie proporcje to wręcz zasada. Według nich kobiety często przeważają liczebnie na etapie studiów magisterskich lub doktorskich, ale wśród doktorów habilitowanych spotkamy już niemal dwukrotnie więcej mężczyzn.
Przy okazji obalmy tu przyrdzewiały – a jeszcze propagowany w omawianym artykule – podział na tzw. ścisłowców i humanistów. Rozmyślania te mają, moim zdaniem, charakter uniwersalny. Nawet w naukach tak oderwanych od cyferek i skupionych na czynniku ludzkim jak pedagogika lub psychologia, nieodzowny jest logiczny i ścisły tok rozumowania. W ogóle, w żadnej dziedzinie nie można korzystać z metody naukowej, nie znalazłszy oparcia w twardej logice (chociaż najbardziej oporni podejmują takie próby, ośmieszając siebie i swoją dyscyplinę).
Ale wracając do tematu. Trudno nie powtórzyć za autorem pochwał skierowanych w stronę Marii Skłodowskiej, umysłu absolutnie wybitnego i budzącego respekt nawet w zdominowanym przez mężczyzn środowisku naukowym przełomu wieków. Warto przypomnieć, że nasza rodaczka jako jedyna kobieta, znalazła się na liście zaproszonych do udziału w prestiżowym Kongresie Solvaya w 1927 roku. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale na pewno udowadnia, że kobiecy umysł, w żadnym wypadku nie jest jałową glebą.
Smoluchowski, podobnie jak ja, wolał poszukiwać źródła problemu poza sferą intelektualną i anatomią. W artykule czytamy:
Kobiety z natury mają pociąg do ornamentycyjności; wolą też historję, literaturę, filozofję, nawet medycynę i nauki biologiczne, niż matematykę, fizykę, chemję. Tamte ogniskują się około człowieka, około życia; te zajmują się przyrodą martwą i prawidłami abstrakcyjnemi; wydają się kobietom zazwyczaj suche i nudne. Pomijając różnicę upodobania, przejdźmy do psychologji twórczości naukowej (…). Dyletantyzm jest tu wykluczony; uczony jest zawsze do pewnego stopnia dziwakiem, wpatrzonym w swoją naukę, ignorującym względy i obowiązki życia codziennego. Kobieta zaś jest niewolnicą drobnych codziennych obowiązków.
Myślę, że tutaj profesor UJ uchwycił sedno. A właściwie dwa sedna. To kobiety poświęcają się rodzinie. To one odczuwają niepohamowane parcie do rozniecenia ogniska domowego i jego utrzymania. To matki są skazane na przymusowe przerwy w pracy na czas połogu i opieki nad małoletnim potomstwem. Przywołajmy tu choćby przykład odkrywczyni ciemnej materii, Very Cooper-Rubin. Uczona w wywiadach wielokrotnie podkreślała, jak cały tryb swoich badań musiała podporządkowywać rodzinnemu harmonogramowi i jak wiele wysiłku ją to kosztowało. Notabene, z obu życiowych ról wywiązała się znakomicie, a każde z jej czworga dzieci rozpoczęło własną karierę naukową (fizyczka, matematyk i dwoje geologów). Może doświadczenia życia codziennego mnie mylą, ale w przeciętnej rodzinie mężczyźnie łatwiej zapomnieć o “drobnych codziennych obowiązkach” i w pełni oddać się pracy lub pasji.
Drugi powód podany przez Smoluchowskiego, przekonuje mnie nieco mniej, ale trudno go całkowicie zlekceważyć. Przywiązanie kobiet do tematu ogólnie pojętego człowieka, mogłoby znaleźć oparcie m.in. w żeńskich sukcesach na polu medycyny. Panie w tej dziedzinie nadal ustępują mężczyznom, ale jednak sięgnęły już po 7 nagród Nobla (wobec 2 z fizyki i 4 z chemii), z czego pięć pochodzi z ostatnich dwóch dekad – widać więc wyraźny progres. Potwierdza się tu również teza o większym zainteresowaniu badaczek dyscyplinami praktycznymi niż teorią. Dodajmy, że wśród laureatów rozdawanej od 2003 roku nagrody Abela (zwanej matematycznym Noblem) nie znalazła się jeszcze ani jedna matematyczka. Podobnie ma się rzecz w przypadku prestiżowej nagrody Wolfa, którą odznaczane były przedstawicielki świata medycyny i chemii, ale ani razu matematyczki czy fizyczki.
To zbyt kruche podstawy aby wyciągać wiążące konkluzje, lecz pewne tendencje biją po oczach i należy się nad nimi pochylić. Trudno określić też czy wyżej wymienione uwarunkowania mają charakter tylko społeczno-kulturowy, czy też jakieś głębsze fundamenty. W każdym razie, jeżeli wymienione przyczyny są choćby częściowo słuszne, to kobiety prawdopodobnie nigdy nie zrównają się pod względem ilości osiągnięć ze swoimi kolegami po fachu. Jednocześnie, nie oznacza to, iż ustępują one mężczyznom pod względem intelektualnym, gdyż w odpowiednich warunkach potrafią walnie przyczyniać się do rozwoju różnorakich sfer nauki.
Nie ukrywam, że bardzo ciekawi mnie zdanie czytelniczek. Naprawdę dostrzegacie u siebie, postulowane przez Smoluchowskiego znudzenie “prawidłami abstrakcejnymi” i większe zainteresowanie tematami około życia i człowieka? Jak Wy postrzegacie udział kobiet w rozwoju nauki?
Komentowane pismo można znaleźć pod tym linkiem. Polecam.