Bohaterem tej niecodziennej historii jest Skynet-1A – pierwszy brytyjski satelita, wyniesiony na orbitę okołoziemską w listopadzie 1969 roku. Cały program Skynet (zbieżność nazw z fikcyjnym AI z uniwersum Terminatora przypadkowa, chyba) służył i nadal służy Zjednoczonemu Królestwu jako element systemu łączności brytyjskiej armii oraz jej natowskich sojuszników. Do dzisiaj działa połowa z czternastu maszyn wystrzelonych w ramach programu, a ostatnia (Skynet 5D), rozpoczęła misję pod koniec 2012 roku.
Pozostańmy jednak przy naszym uciekinierze. Pierwotnie Skynet-1A znajdował się nad wschodnim wybrzeżem Afryki. Wysłano go na orbitę geostacjonarną, co oznacza, że okrążał Ziemię w tempie odpowiadającym obrotom planety, „wisząc” stale nad wybranym punktem. Był to spory krok dla Wielkiej Brytanii, która stała się dopiero trzecim krajem na świecie – po Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim – dysponującym własnym satelitą wojskowym. Komunikacja była dla Londynu na wagę złota, ponieważ w tamtych czasach bazy RAF-u i Royal Navy wciąż rozciągały się od Gibraltaru po Singapur.
Niestety dla Brytyjczyków już po półtora roku elektronika urządzenia uległa awarii, czyniąc sprzęt bezużytecznym. Ostatnie raporty na temat pozycji satelity pochodziły z połowy lat 70. i sugerowały, że pozbawiony kontroli złom z czasem podryfuje na wschód.
W tym miejscu przyda się drobna dygresja. W odróżnieniu wyidealizowanych modeli, nawet jeżeli obiekt posuwa się po eleganckiej kołowej orbicie – wcale nie jest przyciągany z dokładnie taką samą siłą. Ruch względem Słońca, Księżyca oraz asymetria ziemskiego pola grawitacyjnego (ciekawostka: przyśpieszenie grawitacyjne w Norwegii jest o 0,4% większe niż na Sri Lance) sprawiają, że w pewnych miejscach satelicie łatwiej osiąść niż w innych. W omawianym przypadku zakładano, że Skynet-1A ustabilizuje swoją pozycję, wpadając w studnię grawitacyjną nad Oceanem Indyjskim.
Urządzenie rzeczywiście „stoczyło się” w studnię grawitacyjną, ale… po drugiej stronie planety.
Satelita wypadł z pola widzenia w połowie 1977 roku. Kiedy po kilku latach radioastronomowie znów zarejestrowali jego ślad, okazało się, że Skynet-1A zaparkował tysiące kilometrów od spodziewanego miejsca. Zamiast spędzać zasłużoną emeryturę gdzieś pomiędzy Malediwami i Indiami, półtonowy obiekt wybrał się w okolice Ameryki Łacińskiej. Co kto woli, jednak sytuacja, w której martwy satelita samodzielnie zawędrował w kierunku południka 105°W – choć według wszelkich prognoz powinien sobie bimbać wokół południka 75°E – wyglądała co najmniej podejrzanie.
Badacze początkowo kontestowali tożsamość podejrzanego obiektu. Późniejsze obserwacje nie pozostawiły jednak złudzeń: metalowy gość wiszący sobie nad zachodnią Ameryką, to z całą pewnością Skynet-1A. A skoro tak, to ktoś musiał mu pomóc w tak drastycznej zmianie pozycji. Najprawdopodobniej na kilka miesięcy przed wyłączeniem maszyny, wydano jej polecenie odpalenia silnika.
Prywatne dochodzenie w tej sprawie prowadzi od dawna inżynier systemów satelitarnych, dr Stuart Eves. Udzielił on ostatnio wywiadu BBC, w którym przyznał, że ani przejrzenie państwowych archiwów, ani rozmowy z emerytowanymi operatorami programu Skynet, jak dotąd nie naprowadziły go na trop sprawcy całego zamieszania. W papierach nie ma śladu po wykonanym manewrze, a sama dokumentacja po upływie pięćdziesięciu lat wygląda na niekompletną.
Wyjaśnienie zagadki jest tym trudniejsze, że winowajca wcale nie musiał być wyspiarzem. W 1969 roku brytyjska inżynieria kosmiczna znajdowała się w powijakach, a w zaprojektowaniu, skonstruowaniu i wystrzeleniu pierwszych Skynetów brali udział Amerykanie. Czy jest zatem możliwe, że to sojusznik zza oceanu zrobił Brytyjczykom psikusa? Rachel Hill z University College London wskazuje na moment, kiedy z powodu prac konserwacyjnych w bazie RAF Oakhanger pod Hampshire, centrum operacyjne Skynet tymczasowo przeniesiono do kalifornijskiej bazy USAF Sunnyvale (nazywanej potocznie Blue Cube z uwagi na klockowatą formę budynku).
To tylko przypuszczenia, ale nie da się wykluczyć, że to właśnie wtedy ktoś zadecydował o przeprowadzeniu manewru. Z tą hipotezą zgadza się również wspomniany Stuart Eves:
Obecnie nie ma nic, co wskazywałoby, że Wielka Brytania jest odpowiedzialna za obecną pozycję satelity. Mógł on zostać przeniesiony przez kogoś innego, a ostatnia osoba, która wysłała mu polecenie manewru w latach 70. (aby zatrzymać go na 105°W), prawie na pewno mówiła z amerykańskim akcentem.
Stuart Eves
Inżynier wspomina o odpowiedzialności, ponieważ w swojej obecnej pozycji Skynet-1A stanowi zagrożenie dla innych sztucznych satelitów. Dobra praktyka jest taka, aby każde urządzenie wystrzelone w kosmos po wykonaniu swojej misji uległo deorbitacji i spłonęło w atmosferze, albo zostało przesunięte na orbitę cmentarną, z dala od działających obiektów.
Może się wydawać, że ponad atmosferą jest mnóstwo miejsca, a szansa na kolizje marginalna. Pół wieku temu, kiedy startował Skynet-1A, rzeczywiście tak było. W tym momencie jednak wokół Ziemi, na różnej wysokości i z różnymi prędkościami śmiga aż 11 tysięcy satelitów. Liczba ta błyskawicznie rośnie, a wraz z nią szansa, że w końcu dojdzie do jakiejś kraksy. (Jak dotąd najgłośniejszy incydent tego rodzaju miał miejsce w 2009 roku, kiedy rosyjski satelita wojskowy Kosmos 2251 przygrzmocił w amerykańskiego satelitę komunikacyjnego Iridium 33).
Sama strata jakiegoś urządzenia to w takiej sytuacji najmniejszy problem. Tym, czego naprawdę obawiają się naukowcy, jest rozsypanie po orbicie zbyt wielu małych, szybkich i kompletnie niekontrolowanych odłamków, stanowiących zagrożenie dla kolejnych satelitów, a nawet stacji kosmicznych i astronautów.
W najgorszym scenariuszu doszłoby do kolejnych zderzeń i reakcji łańcuchowej, która zamieniłaby całą orbitę okołoziemską w jedno wielkie gruzowisko. Wizję tego rodzaju opisał już wiele lat temu astrofizyk z NASA Donald Kessler. Naukowiec obawiał się, że któregoś dnia liczba śmieci kosmicznych stanie się na tyle duża, że bardzo utrudni, a może nawet uniemożliwi ludziom bezpieczne loty w kosmos.
Właśnie dlatego wysyłając swoje zabawki na orbitę, należy zawczasu dobrze przemyśleć, gdzie je parkujemy.