Charles Hatfield

O sprzedawcy maszyn do szycia, który zaklinał deszcz

Charles Hatfield twierdził, że dzięki swojej tajemniczej miksturze potrafi wywołać deszcz. W 1916 roku poszło mu nawet zbyt dobrze i doprowadził do wielkiej powodzi w San Diego. Rzekomo.

Ja tylko przyciągam chmury, a one robią resztę.

Charles Hatfield

W Kalifornii zawsze było dość sucho. Roczne opady w rejonie Los Angeles potrafią być nawet trzy razy mniejsze niż w leżącym na wschodnim wybrzeżu Bostonie. Kiedy więc pod koniec XIX stulecia osadnicy zaczęli budować gdzie popadnie farmy, fabryki, kopalnie i rafinerie – mocno uszczuplając i tak szczupłe zasoby wody – zaczęło się robić niewesoło. W 1915 roku sytuacja była na tyle krytyczna, że rada miejska w San Diego zdecydowała się zawiązać kontrakt z… zaklinaczem deszczu. Był nim 40-letni domorosły chemik, Charles Mallory Hatfield.

Nie była to wcale inicjatywa samych radnych. Na zatrudnienie “specjalisty” naciskali od dłuższego czasu obywatele, którzy od kilku lat słuchali i czytali o niezwykłych umiejętnościach tajemniczego pana Hatfielda.

Charles Mallory Hatfield.

Łaskotacz chmur

Zaczęło się w lutym 1904 roku, kiedy młody Charles wraz z bratem Paulem wznieśli drewnianą wieżę na północ od Los Angeles. Na szczycie ośmiometrowej konstrukcji umieścili zbiornik wypełniony miksturą, złożoną z nieznanych do dziś 23 składników. Opary tych chemikaliów miały zdaniem młodzieńca, przyciągać chmury i zwiększać szanse na opady. Swój projekt przedstawił okolicznym handlarzom oraz farmerom wraz z prostą propozycją: jeśli próba zakończy się sukcesem, wypłacą mu ustaloną kwotę, jeśli mu się nie powiedzie, to zatrzymają pieniądze.

Zarobił. W ciągu następnych dwóch dni spadło około 40 mm deszczu. Wtedy też po raz pierwszy nazwisko Hatfielda zostało przedstawione szerszej publiczności w lokalnej prasie.

Zaklinacz deszczu Charles Hatfield jest sprzedawcą maszyn do szycia w ciągu dnia. W nocy jednak zagłębia się w tajemnice cirrusów, warstw powietrza i wszystkich dziwnych rzeczy należących królestwa ponad naszymi głowami. (…) Wszystko zaczęło się w następujący sposób: Podobnie jak wszyscy biznesmeni Los Angeles w te suche dni, na Spring Street sklepikarze narzekali na brak deszczu. “Mogę przynieść wam cal deszczu w ciągu najbliższych pięciu dni i będzie was to kosztowało 50 dolarów” – powiedział. “Wiem, o czym mówię, bo próbowałem szesnaście razy i tylko raz mi się nie udało. Policzcie sobie to panowie – szesnaście razy i tylko jedna porażka – policzcie to”. Kiedy zaoferowano mu gotówkę, Hatfield machnął ręką, odrzucając pieniądze. “Nie teraz” – powiedział. “Płatność przy odbiorze, to mój sposób na robienie interesów. Płacisz mi, kiedy spadnie deszcz”.

Fragment tekstu Los Angeles Herald z 3 lutego 1904 roku

Trzeba przyznać, że była to rewelacyjna strategia marketingowa. Jeżeli deszcz spadnie, zarobisz i zyskasz zadowolonego klienta, który pocztą pantoflową przyciągnie kolejnych. Jeśli natomiast nie spadnie, to klient po prostu nie zapłaci. A skoro nie wyda nawet dolara, szybko zapomni o sprawie i raczej nie będzie chował urazy. To układ idealny, w którym usługobiorca zawsze odchodzi od stołu zadowolony i niczym nie ryzykuje.

Ale Hatfield wyróżniał się czymś jeszcze. Historia zna wielu pluwikulturystów, jednak byli to przeważnie różnego typu szamanie, odganiający widmo klęski żywiołowej tańcem, śpiewem, modłami lub innymi niedorzecznymi rytuałami.

Zaklinanie deszczu w środku Europy, sto lat po Hatfieldzie.

Amerykanin ze swoimi chemikaliami znacznie lepiej wpisywał się w belle époque i atmosferę powszechnego zachwytu nad galopującym rozkwitem nauki i techniki. Choć nie ukończył żadnych studiów, uważał swoje sukcesy za efekt badań i tak je przedstawiał opinii publicznej. “Mój system jest czysto naukowym procesem. (…) Mam głęboki szacunek dla religii, wielu moich przodków było duchownymi, ale w tym przypadku sądzę, że nauka, jest o krok przed modlitwą” – tłumaczył dziennikarzowi. “Wytwarzam deszcz lokalnie, za pomocą oddziaływania na atmosferę poprzez parowanie pewnych substancji chemicznych”.

50 dolarów od farmerów było tylko rozgrzewką. Już w grudniu tego samego roku grupa inwestorów z Los Angeles obiecała Hatfieldowi okrągłą sumę tysiąca dolarów (pamiętajcie, że ówczesny dolar miał wielokrotnie większą wartość od obecnego), jeżeli uda mu się sprowadzić na miasto ponad 450 mm opadów w ciągu następnych pięciu miesięcy. Cel został osiągnięty, a 29-letni sprzedawca maszyn do szycie stał się regionalnym celebrytą – Harrym Houdinim od pogody.

Wide World Magazine
Artykuł o Hatfieldzie na łamach Wide World Magazine.

Interes kręcił się coraz lepiej, aż osiągnął apogeum pod koniec 1915 roku. W San Diego od czterech lat panowała wtedy susza. Organizacja obywatelska Wide Awake Improvement Club zażądała od radnych zatrudnienia Hatfielda. 13 grudnia zaklinacz deszczu został zaproszony do ratusza, gdzie w obecności polityków, społeczników i dziennikarzy przedstawił swoją ofertę. Obiecał miastu, że za 10 tysięcy dolarów w ciągu następnego roku sprowadzi dość wody, aby wypełnić okoliczny zbiornik retencyjny Morena (w tamtym momencie wypełniony tylko w 1/3).

Umowy nie sporządzono na piśmie, ale burmistrz i radni zgodzili się na te warunki, przy tylko jednym głosie sprzeciwu. Klienci znów uznali, że skoro płacą tylko w razie sukcesu, to mogą wyłącznie zyskać. Zgrabnie podsumował tę decyzję radny Walter Moore: “Jeśli wypadnie orzeł, miasto wygra; jeśli reszka, Hatfield przegra”.

Jednak ani Moore, ani Hatfield nie przewidzieli, że w grę wchodzi również trzecia opcja, w której wszyscy ponoszą klęskę.

Deszcze niespokojne

Na początku nowego roku zaklinacz deszczu skonstruował największą dotąd wieżę na wzgórzu koło zbiornika Morena. Świadkowie tamtych wydarzeń wspominali później, że Hatfield podpalił chemikalia, a gęsty dym śmierdział z daleka starym serem. Tak naprawdę mżawka zaczęła się jeszcze zanim ukończono wieżę, ale skoro potem nadal trwała, wszyscy byli zachwyceni. 9 stycznia przyszły kolejne deszcze, tym razem dłuższe i gwałtowniejsze. Morena i pobliskie jeziora błyskawicznie wezbrały – zanosiło się na to, że roczny cel zostanie osiągnięty w dwa tygodnie.

Niebezpieczeństwo kolejnej suszy zostało zażegnane, ale radość szybko ustąpiła miejscu przerażeniu. Nad San Diego zebrały się czarne chmury, całkowicie dosłownie. W zaledwie kilka dni na miasto spadło 450 mm wody, czyli jakieś 160% rocznej normy. Jeden z magazynów zamieścił artykuł o “Zaklinaczu Deszczu, który nie potrafi przestać”. Inni żartowali, że teraz należy zapłacić kolejne 10 tysięcy dolarów, żeby Hatfield odpuścił.

Zdjęcie wzbierającej rzeki San Diego w Old Town w styczniu 1916 roku.

Sytuacja była jednak daleka od zabawnej. 17 stycznia rzeki San Diego, Tijuana, Otay oraz Sweetwater wystąpiły z brzegów, dewastując hrabstwo niemal pozbawione infrastruktury przeciwpowodziowej. Szczególnie dramatyczna była sytuacja na Sweetwater, gdzie doszło do przelania 33-metrowej łukowej tamy i poważnego naruszenia jej konstrukcji. Inna zapora na Otay po prostu pękła, uwalniając monstrualną ścianę wody, które spłynęła w dół doliny niszcząc wszystko w odległości dziesięciu kilometrów.

Zapory na Otay i Sweetwater padły. Zapora Otay całkowicie zniknęła. Sweetwater została uszkodzona do starej części betonu. Kiedy nasyp skalny przy tamie puścił, uwolnił miliony, grube miliony galonów wody, która spadła na podstawę tamy z ogłuszającym rykiem, który można było usłyszeć z odległości wielu kilometrów. Następnie ruszyła w dół doliny, zabierając ze sobą wszystko na swojej drodze.

Z pamiętnika Ervin Potter, pracowniczki poczty w San Diego
Zapora Sweetwater
Zapora Sweetwater wytrzymała ulewne deszcze, ale przyczółki po obu stronach zapory w końcu ustąpiły, co pozwoliło wodzie wylać się ze zbiornika i zalać dolinę. W późniejszych latach tama została przebudowana.

Ogółem woda zmyła w ciągu miesiąca 200 mostów (podobno ostał się tylko jeden), setki budynków, większość rurociągów oraz instalacji sanitarnych. Przez centrum San Diego przelała się trzymetrowa fala, zabijając co najmniej 22 osoby. Była to zdecydowanie największa powódź w znanej historii tego, zwykle pustynnego regionu.

Kiedy woda opadła Charles Hatfield przybył po swoją zapłatę. Nie miał wątpliwości, że dotrzymał słowa: w końcu sprowadził deszcz i wypełnił zbiornik Morena zgodnie z umową. Zniszczenia były jego zdaniem skutkiem zaniedbań ze strony administracji. Radni odmówili stwierdzając, że jeśli Hatfield naprawdę wywołał deszcz i miałby otrzymać swoje 10 tysięcy, to byłoby to równoznaczne z przyjęciem przez niego części winy za zniszczenie miasta.

Patrz w górę

Nietypowa sprawa trafiła do sądu, ciągnąc się przez kolejne dwadzieścia lat. Ostatecznie Hatfield nie otrzymał ani dolara. Zdaniem sędziego zaklinacz deszczu nigdy nie przedstawił wiarygodnego dowodu swoich zdolności, natomiast sama klęska nastąpiła niezależnie od działań człowieka.

Charles Hatfield w 1936 roku. Po powodzi z 1916 roku wciąż znajdował kontrahentów. Jego zyski spadły dopiero w czasie wielkiego kryzysu, kiedy musiał wrócić do sprzedaży maszyn do szycia.

Czy sędzia miał rację i Hatfield w rzeczywistości nie sprowadzał deszczu? Cóż, wiemy, że w drugiej połowie XX wieku rozwinął się cały nurt badań nad zasiewaniem chmur. Kontrowersyjne eksperymenty z samolotami lub rakietami rozpylającymi jodek srebra, suchy lód albo emitującymi ładunki elektryczne, prowadzone są z różnym skutkiem do chwili obecnej. Problem w tym, że urodzony 150 lat temu Amerykanin, nigdy nie opisał fizyczno-chemicznego mechanizmu stojącego rzekomo za jego metodą. Nigdy też nie ujawnił składu tajemniczego koktajlu złożonego z 23 chemikaliów, nie opatentował receptury, ani nie poddał swojego wynalazku żadnym zewnętrznym testom. (Roger Chalberg z Mountain Empire Historical Society – na podstawie analizy buteleczek widocznych na fotografiach – stwierdził, że głównym składnikiem mikstury był chlorek amonu. Jednak to tylko hipoteza).

Chociaż Hatfield chwalił się setkami wykonanych zleceń, w istocie nie pozostawił po sobie nawet jednego w pełni udokumentowanego przypadku sprowadzenia deszczu. Co charakterystyczne dla ludzi tego pokroju, zaklinacz deszczu zawsze znajdował czas dla inwestorów i fotoreporterów, ale jak ognia unikał pytań sceptyków i spotkań z ekspertami.

Nic dziwnego, bo ci rozszyfrowali metodę Hatfielda już na samym początku jego kariery. Już w 1904 roku zauważyli, że spryciarz zjawia się tam, gdzie i tak nadciągały chmury, czasem rozpoczynając swoje czary już po spadnięciu pierwszych kropel. Charles Hatfield nie sprowadzał opadów. On tylko trafnie prognozował, gdzie i kiedy spadnie deszcz.

Jego legenda była połączeniem odrobiny szczęścia, sporej wiedzy na temat meteorologii (co trzeba mu oddać) oraz starannie prowadzonego marketingu. Uniwersalnego marketingu opartego na ludzkiej naiwności oraz prostych błędach poznawczych – skutecznego tak samo wtedy, jak i sto lat później.

Literatura uzupełniająca:
M. W. Donaldson, Charles Mallory Hatfield. Pluviculturist Extraordinaire, San Diego 2000;
L. D. Brimner, The Rain Wizard: The Amazing, Mysterious, True Life of Charles Mallory Hatfield, Pennsylvania 2015;
A. Kanuckel, Charles Hatfield: Rainmaker or Con Man?, [online: www.farmersalmanac.com/charles-hatfield-rainmaker];
D. Beck, Hatfield the Rainmaker, [online: ramonajournal.com/hatfield-the-rainmaker-p544-238.htm];
T. Patterson, Hatfield the Rainmaker, [online: sandiegohistory.org/journal/1970/january/hatfield/];
S. Schoenherr, The Great Flood of 1916, [online: sunnycv.com/history/exhibits/flood.html#01].
Total
0
Shares
Zobacz też