Incydenty radiacyjne to nie temat do żartów, kpin i memowania. No ale przyznacie, że informacja o zabójczej kapsułce, która ot tak wypadła z ciężarówki gdzieś na uboczu 1300-kilometrowej trasy biegnącej przez australijskie pustkowia – przypomina bardziej scenariusz skeczu slapstickowej komedii niż poważną wiadomość. A jednak sprawa była poważna i mogła skończyć się w znacznie bardziej ponury sposób.
Kopalnia pośrodku niczego
Niecodzienne wydarzenia miały swój początek w połowie stycznia w regionie Pilbara, obejmującym północno-zachodnią część kontynentu kangurów. Poza piaskiem, skorpionami i śladami brytyjskich testów nuklearnych, zobaczyć tam można raczej niewiele. Nieliczne osiedla ludzkie funkcjonują wyłącznie na potrzeby eksploatacji miejscowych zasobów. Jednym z takich miasteczek jest Newman, powiązany z pobliskimi kopalniami rudy żelaza, w tym z leżącym 150 kilometrów na północ zakładem Gudai-Darri. To właśnie z tej kopalni wyruszył feralny transport, zawierający radioaktywny cez.
Niebezpieczna przesyłka nie była jednak jedną z wydartych ziemi kopalin. Współczesne zakłady wydobywcze korzystają z wielu osiągnięć techniki, w tym z całej gamy wyspecjalizowanych urządzeń służących do badania gęstości, składu czy promieniotwórczości skał. Niektóre z nich zostają wyposażane w emitery mocno przenikliwego promieniowania jonizującego, które po przepuszczeniu przez dany ośrodek i dotarciu do detektora, dostarczają geologom mnóstwa informacji, podpowiadając gdzie kopać.
W tym przypadku Australijczycy mieli na wyposażeniu miernik zawierający ceramiczną matrycę z osadzonymi atomami radiocezu, tj. cezu-137. Izotop ten nie występuje w przyrodzie i podobnie do niemal wszystkich pozostałych wersji tego pierwiastka (wyjątek stanowi cez-133) pozostaje niestabilny, pełniąc rolę popularnego źródła promieni gamma. Stąd też metal znajduje szerokie zastosowanie w przemyśle oraz medycynie, zwłaszcza na oddziałach onkologii przy radioterapii.
“Halo, straż? Wynikła taka głupia sprawa…”
W każdym razie, właśnie takie urządzenie z cezową wkładką uległo awarii i wymagało naprawy przez eksperta. A ponieważ Gudai-Darri leży pośrodku niczego, miernik musiał pokonać naprawdę długą drogę, żeby dotrzeć do najbliższego dużego miasta. Ciekawostka geograficzna: stan Australia Zachodnia, którego stolicą jest Perth i w którym leży też Gudai-Darri, zajmuje 1/3 kontynentu i jest drugą największą jednostką administracyjną na świecie (wyprzedza ją tylko rosyjski Kraj Sacha, tj. Jakucja). Łącznie przesyłka musiała przebyć ponad 1300 kilometrów – mniej więcej tyle, ile dzieli Warszawę od Moskwy.
Za całą operację odpowiadała firma Rio Tinto, właściciel kopalni i jedna z największych na świecie korporacji wydobywających węgiel i żelazo. Ciężarówka wyjechała na południe 12 stycznia, poruszając się po najdłuższej drodze Australii – autostradzie krajowej nr 95, znanej też jako Great Northern Highway. Transport dotarł do celu cztery dni później, ale sama paczka została skontrolowana dopiero w środę 25 stycznia. Wtedy też przerażona obsługa zauważyła, że urządzenie pomiarowe nie posiada swojego źródła promieniowania. Nie było go również w pojeździe, ani nigdzie w pobliżu.
Wszystko wskazywało na najczarniejszy scenariusz: ładunek musiał wypaść z ciężarówki podczas jazdy. Malutki cylinder o wymiarach 6 na 8 milimetrów – mniejszy od jednogroszówki lub tic taca – prawdopodobnie leżał w piachu, gdzieś na uboczu drogi mierzącej 1335 kilometrów.
Brzmi kuriozalnie, ale według oficjalnej wersji kapsułka została “wytrząśnięta” z pojemnika i wypadła przez otwór na śrubę (co chyba nie świadczy najlepiej o poziomie powziętych środków bezpieczeństwa). W tej sytuacji przedsiębiorstwo nie miało wyboru i w piątek musiało przyznać się do zguby mediom oraz poprosić o pomoc władze centralne.
Szybko wydano stosowne komunikaty, a do akcji ruszyło 60 funkcjonariuszy Departamentu Straży Pożarnej i Służb Ratunkowych (DFES) oraz Agencji Ochrony przed Promieniowaniem i Bezpieczeństwa Jądrowego (ARPANSA). Zadanie wydawało się beznadziejne, ale liczono, że mała zguba może zdradzić swoje położenie przez emisję już nie tak małego promieniowania gamma. Dlatego główna część poszukiwań polegała na puszczeniu w trasę samochodów oraz ludzi z detektorami i sprawdzaniu każdego podejrzanego piknięcia.
Małe, a zabija
Aborygeńscy bogowie okazali się dla poszukiwaczy wyjątkowo łaskawi. Kapsułka szczęśliwie nie potoczyła się zbyt daleko od jezdni i nie podwędził jej żaden człowiek, kangur, ani inne nieświadome stworzenie. Pojemniczek leżał grzecznie dwa metry od drogi, około 70 kilometrów na południe od Newman. Cała akcja trwała zaledwie sześć dni, co zważywszy na skalę sprawdzanego obszaru należy uznać za wielki sukces służb poszukiwawczych (i spory uśmiech losu).
A czy naprawdę było się czego obawiać? Oczywiście porzucona przy drodze kapsułka nie sprawiałaby, że pasażerowie każdego mijającego ją samochodu zostaną poparzeni lub zamienią się w Hulka. Jednak zagrożenie było co najmniej niebłahe. Zgodnie z oficjalnym komunikatem aktywność cezowego wkładu wynosiła 19 gigabekereli (19 miliardów rozpadów na sekundę), zaś godzinny kontakt z obiektem wiązałby się z wchłonięciem 1,6 milisiwerta promieniowania.
Mówiąc po ludzku, to tak, jak gdybyśmy poddali się szesnastu prześwietleniom klatki piersiowej lub czterem mammografiom. Sporo, ale na krótką metę do przeżycia. Gorzej, gdyby obiekt wpadł w ręce jakiegoś poszukiwacza skarbów, który schowałby go do kieszeni i zabrał ze sobą do mieszkania.
O tym, jak śmiertelnie niebezpieczne potrafią być takie kapsułki przekonało się w przeszłości wiele osób. Przykład stanowi meksykański wypadek z 1962 roku, kiedy dziesięcioletni chłopiec wszedł w posiadanie niepozornego zbiorniczka, skrywającego kilkadziesiąt gramów kobaltu-60. Trudno powiedzieć, w jaki sposób dziecko znalazło na ulicy emiter stosowany przy radioterapii, ale doszło do najgorszego. Malec przez kilka dni nosił nową zabawkę przy sobie, a później zostawił ją w domu. Incydent przyniósł cztery zgony: po miesiącu zmarł chłopak, a zaraz po nim jego siostra, ciężarna matka i babcia. Ojciec przeżył chorobę popromienną, prawdopodobnie tylko dlatego, że większość czasu spędzał w pracy poza domem.
Tak więc, wzmożona aktywność australijskich służb w takiej sytuacji, bynajmniej nie była przesadą. Na całe szczęście tym razem uszczerbek poniósł jedynie wizerunek nieodpowiedzialnej korporacji.