Recenzja filmu "Nie patrz w górę"

Patrzeć w górę, czy nie patrzeć?

Naukowcy informują świat o śmiertelnym zagrożeniu, ale politycy nie słuchają, media chichoczą, a społeczeństwo żyje kolejnym skandalem z udziałem celebrytów. Film Nie patrz w górę to krzywe zwierciadło, które okazuje się mniej pokrzywione, niż byśmy sobie tego życzyli.

W stronę Ziemi leci ogromna kometa. Wiemy o tym, ponieważ widzieliśmy ją na własne oczy. Mamy ku*** jej zdjęcia. Czego więcej trzeba? Skoro nie możemy się zgodzić, że skała wielkości Everestu zapieprza w stronę naszej planety i że to fatalna wiadomość, to co się z nami stało?

dr Randall Mindy

Jakby to było, gdybyśmy pod koniec telewizyjnego programu śniadaniowego – gdzieś pomiędzy informacjami o kolejnym romansie gwiazdek pop i prognozą pogody – usłyszeli, że astronomowie odkryli nową kometę poruszającą się po niepokojącej trajektorii? Że obiekt dwukrotnie większy od meteorytu Chicxulub, który pod koniec kredy doprowadził do wymarcia 3/4 ziemskich gatunków, z 99-procentowym prawdopodobieństwem za sześć miesięcy rąbnie prosto w Pacyfik?

Reżyser Adam McKay nie zaskakuje odpowiedzią. Główni bohaterowie netflixowej produkcji Nie patrz w górę – ciamajdowaty dr Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) i narwana doktorantka Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) – przez długi czas grzęzną w bagnie ludzkiej głupoty, medialnego otępienia i politycznych kalkulacji, a kiedy wreszcie udaje im się przedrzeć z apelem do kogo trzeba, to… wcale nie jest lepiej. Bo, rzecz jasna, widmo globalnego kataklizmu to wciąż niewystarczająca zachęta, do zarzucenia partykularnych interesów i skupienia wszystkich dostępnych środków na jednym celu.

Umówmy się: rdzeń fabularny Nie patrz w górę do szczególnie odkrywczych nie należy. Sekret tkwi jednak w formie. Doceniam, że twórcy wybrali stosunkowo ryzykowną drogę, nie idąc ani w prymitywną, slapstickową komedię, ani w patetyczno-moralizatorski dramat z muzyką Hansa Zimmera w tle. Jasne, to wciąż kino rozrywkowe, ale zaprezentowany humor bywa miejscami tak cierpki, że zdaje się leżeć znacznie bliżej standardów stand-upu (tego klasycznego w wykonaniu George’a Carlina, nie polskich kabareciarzy) lub BoJacka Horsemana, aniżeli filmów z Leslie Nielsenem. Podkradający drobniaki generał, memiczne wybuchy zniecierpliwionej Katie, odklejony od rzeczywistości prezes korporacji – to wszystko działa jak należy.

Zdarzają się jednak sceny burzące delikatny balans i zdające się niepotrzebnie odstawać od reszty. Jak gdyby na planie czuwał ktoś, komu bardzo zależało, aby odbiorcy nie wpadli przypadkiem w zbyt głęboką zadumę. Żeby pamiętali, że mają do czynienia z komedią i przynajmniej raz na pięć minut powinni zarechotać. Takimi odstającymi elementami były dla mnie postacie pani prezydent Janie Orlean (Meryl Streep) i jej doradcy/syna Jasona (Jonah Hill). O ile niemal wszyscy pozostali bohaterowie przynajmniej otarli się o wiarygodność, o tyle parka z Gabinetu Owalnego utknęła w płaskiej, jak dla mnie zbyt płaskiej parodii. (Pojawia się pytanie, czy angaż Jonaha Hilla był w tym przypadku na pewno najlepszym pomysłem?)

O wiele korzystniej wypadli protagoniści. Nie chodzi tylko o grę aktorską – przy DiCaprio i Lawrence pewien poziom staje się oczywistością – ale o to, jak ich postacie zostały rozpisane. Scenarzyści wykreowali naukowców interesujących, wyposażonych w konkretne charaktery, ale nie przerysowanych. Zamiast jakichś zwariowanych geniuszy, dostaliśmy zwykłych, choć dobrze wykształconych ludzi zarabiających na chleb pracą w obserwatorium.

Nawiasem mówiąc, utkwiła mi w głowie króciutka scena, kiedy sfrustrowany dr Mindy odpowiada na jakiś komentarz w internecie. Próbując dotrzeć do niezbyt rozgarniętego siewcy teorii spiskowych, przypomina mu, że gdyby nie metoda naukowa, nie powstałby nawet komputer, z którego ten właśnie korzysta, żeby z nauki szydzić. Rzecz kompletnie nieistotna z punktu widzenia narracji, ale tak realna, tak bardzo przypominająca dziesiątki bezowocnych dyskusji toczonych w zaułkach kanałów społecznościowych, że nie mogłem nie pomyśleć: swój chłop[1]. Zresztą, scen, gdzie możemy z łatwością utożsamić się z parą astronomów jest znacznie więcej. Bohaterowie stresują się przed kamerami tak, jak my byśmy się stresowali; są przerażeni tak, jak my byśmy byli przerażeni perspektywą apokalipsy i krzyczą do kamery (Wszyscy ku*** zginiemy!) tak, jak my byśmy krzyczeli w akcie totalnej bezradności.

Nieważne, że sami nie obsługujemy Teleskopu Subaru, ani nie posiadamy doktoratu amerykańskiej uczelni. Troski filmowych naukowców będą w pełni zrozumiałe przez każdego widza, który odczuwa choćby minimum odpowiedzialności za naszą planetę i przynajmniej raz zderzył się z foliarską ścianą. W ogóle, to chyba główna siła Nie patrz w górę: choć do planety zmierza kosmiczny pocisk, to emocjonalne napięcie wiąże się nie z Kometą Dibiasky, ale z bardzo przyziemnymi wysiłkami ludzi, którym zależy. Wszelkie podobieństwa do prawdziwych ekspertów, apelujących od lat o jak najpoważniejsze potraktowanie kryzysu klimatycznego są zdecydowanie nieprzypadkowe[2].

Spotkałem się z opiniami, jakoby krzywe zwierciadło McKaya było zbyt krzywe, absurdy zbyt absurdalne, a jego krytyczne spojrzenie na współczesną cywilizację zbyt krytyczne. Krótko mówiąc, że przedstawiona satyra na przemysł plotkarski, pomylenie priorytetów, chaos informacyjny, deficyt autorytetów i kult celebrytów została przekoloryzowana.

Długo ważyłem ten zarzut i choć w pierwszym odruchu, byłem gotów się pod nim podpisać, to jeszcze zanim zdążyłem otworzyć edytor tekstu, skorygowałem swoje zdanie. Podczas seansu w istocie widzimy satyrę, ale nie jest ona nawet w połowie tak zhiperbolizowana i przejaskrawiona, jak chcielibyśmy sądzić.

Przesadzam? Być może, jednak kiedy zaraz po napisach końcowych wszedłem na Twitter i z ciekawości zerknąłem pod tag #DontLookUp, nie trafiłem na potok postów skupionych na jakiejś refleksji, ani nawet na ocenie samego filmu. Zamiast tego zobaczyłem masę komentarzy dotyczących tego… jak uroczo wypadła w swojej gościnnej rólce piosenkarka Ariana Grande[3]. W ten oto sposób netflixowa karykatura niepostrzeżenie zlała się z rzeczywistością. Trudno o dosadniejsze potwierdzenie społecznej diagnozy McKaya.

PS Wiele osób w social mediach dopytuje, czy Nie patrz w górę aby na pewno powinno się klasyfikować jako komedię. Komentujący zapominają, że komedia jako gatunek nie ogranicza się do lekkiego slapsticku i prymitywnego teatru pomyłek. (Tragikomedia to też komedia!) Recenzowany film potrafi skłonić do refleksji, kilka razy uderza w poważniejsze nuty, porusza istotny temat, ale zdecydowanie pozostaje pełnokrwistą komedią, przez dwie godziny żonglującą humorem i gagami. Bynajmniej nie ma w tym fakcie niczego negatywnego.
[+]
Total
0
Shares
Zobacz też
Diuna
Czytaj dalej

Kosmiczny melanż, który nie ma końca

Zastanawiałam się, co tak naprawdę stoi za fenomenem prozy Franka Herberta. Imponujący warsztat literacki autora? Fabuła wciągająca, niczym piaski Arrakis? Niebanalny, olbrzymi świat? Trzy razy tak, ale Diuna była i po pół wieku pozostaje legendą, przede wszystkim dzięki ponadczasowości swojego przekazu.