Sto lat temu, we wrześniu 1921 roku we Lwowie przyszedł na świat Stanisław Lem. Wspaniała okazja do upamiętnienia jednego z najwybitniejszych pisarzy, futurologów oraz myślicieli, jakich nosiła polska ziemia. Wątek słusznie podjęły liczne instytucje kulturalno-oświatowe, prześcigając się w inicjatywach zebranych pod wspólnym hasztagiem #rokLema. Tylko jak tu najlepiej celebrować tę niecodzienną rocznicę? Jak godnie uczcić urodziny autora Solarisa i Cyberiady? Jak się okazało, możliwości jest wiele[1]:
a) Przyznać Nagrody Planety Lema, za wybitne osiągnięcia w zakresie nauki i technologii;
b) Rozstawić w publicznym miejscu wystawę grafik i okładek pochodzących z bestsellerów pisarza;
c) Poświęcić Noc Naukowców lub inne wydarzenie twórczości, przewidywaniom i pomysłom Stanisława Lema;
d) Ogłosić konkurs graficzny Lemowska wizja przyszłości;
e) Przygotować konferencję lub cykl wykładów kładących pomost między nauką i fantastyką, przy okazji promującą rodzimą twórczość,
f) Wydać pamiątkowy zbiór opowiadań z wyłonionymi w konkursie pracami science-fiction;
g) Zaprosić ludzi na wspólne obserwacje nieba połączone z seansem ciekawych filmów o tematyce kosmicznej.
Można też było wybrać mniej konwencjonalną opcję, czyli:
h) Zorganizować wielki jazzowy koncert z udziałem artysty pozostającego na bakier z nauką i sypiącego jak z rękawa teoriami spiskowymi.
Z jakiegoś powodu prestiżowa placówka – za jaką należy uznać warszawskie Centrum Nauki Kopernik – zdecydowała się właśnie na tę ostatnią możliwość. W ten sposób Planetarium CNK wespół z Narodowym Centrum Kultury zaprosiło swoich sympatyków na występ Leszka Możdżera pt. Kongres futurologiczny. Na pierwszy rzut oka pomysł niczego sobie. Artysta pozostaje jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiej sceny jazzowej, uznanym kompozytorem i pianistą – z czym nie śmiałbym polemizować, zwłaszcza że moja znajomość jazzu pozwala co najwyżej na odróżnienie Louisa Armstronga od Neila Armstronga.
Problem nie polega jednak na tym, jak Możdżer gra, lecz o czym z pasją mówi i pisze. Gdyby jeszcze poprzestał na opisywaniu własnej twórczości przez pryzmat “częstotliwości emocji”, “rezonansów osobowości” i “niewidzialnej energii” można by pomyśleć, że po prostu mamy do czynienia z metaforami bardzo wrażliwego, może odrobinę odklejonego artysty. Gorzej, kiedy na drodze do duchowego oświecenia, ten zaczyna na całego brnąć w ostępy mistycyzmu, powołując się na figury pokroju Davida R. Hawkinsa[2] lub swojskiego Jerzego Zięby.
Jednak to wszystko małe piwo w zestawieniu z felietonem, jaki Możdżer opublikował wiosną ubiegłego roku na łamach czasopisma Jazz Forum. Tekst pod tytułem Koronka do najświętszej doczekał się kilkudziesięciu analiz i chyba wypada go już traktować w kategoriach foliarskiej klasyki.
Pan Leszek skacze pomiędzy wątkami niczym kozica po górskiej przełęczy, balansując nad przepaścią przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Zaczyna od plemion afrykańskich, które nie zdołały “wytworzyć wyrafinowanej formalnie kultury”, ponieważ zbyt “swobodnie i spontanicznie wyrażają swoją seksualność”. Stąd płynnie przechodzi do teorii na temat bioelektrycznych właściwości orgazmu i – ni z gruszki, ni z pietruszki – do problemu “darmowej, internetowej pornografii oraz taniej prostytucji”. Już w następnym akapicie strumień myśli autora dociera do kwestii pedofilii, którą podobno usiłuje zalegalizować nikczemne Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne oraz masturbacji, którą jeszcze nikczemniejsze WHO chce wykładać przedszkolakom[3]. Piszący nie zapomniał nawet o niesławnej pseudoaferce pizzagate.
Na tym nie koniec. Felieton powstawał w roku pandemii, toteż nie mógł pominąć wątku arcynikczemnego Billa Gatesa uwikłanego w produkcję szczepionek z ludzkich płodów oraz spisku mającego na celu upodlenie ludzkości certyfikatami odporności. Muszę przyznać, że miałem flashbacki z lektury innego ubiegłorocznego artykułu, Co nam szykuje Bill 666 Gates, Macieja Pawlickiego (w pewnym sensie tekst był tak zły, że aż polecam go poznać). Sądzę, że obaj panowie mogliby stworzyć zgrany duet.
Całość zwieńczyła myśl, którą pozwolę sobie zacytować w całości, żeby niczego nie uronić.
W takich warunkach pozostanie twórczym i aktywnym wymaga nie lada wysiłku. Osiągnięcie stanu wewnętrznej równowagi kosztuje coraz więcej osobistej, wewnętrznej pracy, bo korzystanie z pełni sił twórczych wymaga oczyszczenia własnej psychiki i dostąpienia wysokich stanów ekstazy, wdzięczności, entuzjazmu i inspiracji. Dopiero wtedy przesunięcie zwierzęcych, bioelektrycznych ładunków na pole aktywnej twórczości staje się możliwie. I aby niewinne dzieci przestały płacić własną krwią za dalszy rozwój naszej kultury, trzeba spojrzeć na tkankę społeczną jako całość i zrozumieć, że my dorośli musimy nauczyć się świadomie zarządzać naszą energią seksualną i pogłębić rozumienie seksualności. Mężczyźni powinni odróżniać wytrysk od orgazmu, bo brak szacunku do spermy oznacza podświadomy brak szacunku do dzieci. Kobiety natomiast muszą pojąć, że orgazm to nie jest bioelektryczne rozładowanie, tylko bioelektryczne wyładowanie. Dopiero wtedy zaczniemy się nawzajem zasilać, dzieci będziemy płodzić świadomie, a nowe koronawirusy nie będą nam już potrzebne.
Leszek Możdżer
Koronka odbiła się szerokim echem w mediach, docierając daleko poza standardowe grono odbiorców Jazz Forum. Ostatecznie autor złożył facebookową samokrytykę, choć jej wydźwięk okazał się równie enigmatyczny, co sam felieton.
Muzyk stwierdził, że przytoczył “najróżniejsze, dziwne, nieraz sprzeczne ze sobą, zaskakujące i absurdalne zjawiska” jedynie “na zasadzie przeglądu”, a nie dlatego, że się z nimi zgadza lub utożsamia[4]. Czy to oznacza, że Możdżer nie popiera żadnego z przywołanych przez siebie dyrdymałów? A może uznaje sensowność tylko niektórych? Jeśli tak, to których i dlaczego nie dokonał w tekście klarownego rozróżnienia? Koniec końców, całe oświadczenie zostało sformułowane możliwie bezpiecznie; tak, aby ani krytycy, ani nosiciele foliowych czapeczek nie wiedzieli już, co autor tak naprawdę nosi w głowie.
Normalnie miałbym to wszystko gdzieś. Celebryta rozpowszechniający bzdury to gatunek tak pospolity, że aż zlewający się z tłem. Tym bardziej, że jazzmanowi wciąż daleko do obłędu Edyty Górniak czy szkodliwości Iwana Komarenko.
Gdyby tylko nie chodziło o ten nieszczęsny Rok Lema…
Zareagowałem w standardowy dla siebie sposób i posłałem maila do Centrum Nauki Kopernik. O wydarzeniu dowiedziałem się późno, więc nawet nie liczyłem na jakiekolwiek działania. W pełni rozumiem, że umowy zawarto, pieniądze przelano, sale wynajęto, gołębie posłano i żadna siła tego nie cofnie. Chciałem po prostu wiedzieć, do czego tu tak właściwie doszło? Co poszło nie tak? Odpowiedź jaką uzyskałem brzmiała następująco:
Wydarzenie to miało charakter artystyczny, nie naukowy. A jeśli chodzi o muzykę, nie można odmówić Leszkowi Możdżerowi talentu i słusznego uznania. W Koperniku zależy nam na współpracy z wysokiej klasy profesjonalistami w swoich dziedzinach. Ich osobiste podejście do życia i świata pozostawiamy im samym. Żyjemy w trudnych czasach, kiedy osobom znanym i popularnym zdarza się publicznie głosić paranaukowe teorie. Osobiście uważam, że to przykre i zadziwiające. Wydaje mi się jednak (może nieco naiwnie), że taka wizyta w centrum nauki, nawet przypadkowa, może kogoś skłonić do refleksji i weryfikacji swojej postawy. To może być dobry pierwszy krok.
Wyjaśnienie niby rozsądne, rzeczowe i ugodowe. Tylko jeśli dłużej się zastanowić, przebija spod niego obmierzłe widmo oportunizmu.
Idzie to mniej więcej tak: Poglądy zaproszonego artysty rzeczywiście kolidują z naszymi wartościami, ale przymknęliśmy na to oko, bo: a) jest znany i ładnie gra, b) bzdur w przestrzeni publicznej jest już tyle, że trzeba się z nimi pogodzić, c) to nie nasza sprawa, w końcu jesteśmy tylko Centrum Nauki.
Prawdę mówiąc zdecydowanie wolałbym usłyszeć, że ktoś dał ciała i po prostu nie sprawdził dokładnie, komu zaoferował współpracę. Po cichu nadal liczę, że tak właśnie jest.