Krótko: Już niedługo po zakończeniu wojny przystąpiono do miniaturyzacji arsenałów jądrowych, co doprowadziło do produkcji taktycznych głowic i pocisków nuklearnych o masie zaledwie kilkudziesięciu kilogramów. Istniała nawet klasa ładunków “walizkowych” i “plecakowych” – jakimi dysponowała sowiecka KGB.
Wielką energię utożsamiamy na ogół z wielkimi rozmiarami. Skojarzenie to jest nieprzypadkowe i ma swoje uzasadnienie. Najbardziej znane z podręczników historii bomby atomowe – Gadżet zdetonowany w ramach testu Trinity, ładunki Little Boy i Fat Man spuszczone na Japonię, czy sowiecki RDS-1 – ważyły po parę ton i mierzyły trzy lub cztery metry długości. Stanowiły oręż równie śmiercionośny co nieporęczny, którego wykorzystanie na polu bitwy wiązało się z niemałym wyzwaniem logistycznym. Nic dziwnego, że tak Amerykanie jak i Sowieci stawiali na równoległy rozwój posiadanych arsenałów w dwóch rozbieżnych kierunkach. Z jednej strony prężące muskuły mocarstwa testowały kolejne ładunki o coraz większej, monstrualnej sile rażenia; z drugiej zaś pracowały nad znacznie słabszymi, ale kompaktowymi bombkami, możliwymi do zdetonowania w niemal każdym miejscu i czasie.
Mogłoby się wydawać, że to żadne wyzwanie. Skoro chcemy ograniczyć masę i moc, to po prostu zmniejszamy ilość użytego materiału. Zamiast kilkudziesięciu kilogramów plutonu, bierzemy więc kilka gramów i konstruujemy swój wymarzony nuklearny nabój do pistoletu, bądź atomowy święty granat. Prawda?
Nieprawda. Takie rozumowanie mogłoby się sprawdzić przy okazji klasycznych ładunków wybuchowych, ale nie w przypadku ładunków nuklearnych. W tym miejscu na naszej drodze staje sama fizyka i zagadnienie masy krytycznej.
Mówiąc najkrócej, jeżeli pragniemy zainicjować reakcję łańcuchową konieczną do powstania grzyba atomowego, potrzebujemy pewnej minimalnej ilości materiału rozszczepialnego. Odwołując się do sprawdzonych wzorców, najlepiej uzbroić się w 52-kilogramową kulę uranu U-235, 40 kilogramów plutonu Pu-240 lub 10 kilogramów plutonu Pu-239. Czy istnieje jakaś sztuczka, która pozwoliłaby obejść ten warunek? W zasadzie tak[1], ale nie jest to oszczędność, która umożliwiłaby drastyczne zmniejszenie wagi. Z punktu widzenia konstruktorów bomb małogabarytowych znacznie istotniejsza pozostawała miniaturyzacja i maksymalne uproszczenie pozostałych podzespołów broni.
Sukces osiągnięto na początku lat 60. ubiegłego stulecia, gdy Amerykanie rozpoczęli masową produkcję W54. Głowica ważyła 23 kilogramy i z zewnątrz przypominała raczej zwykły pocisk artyleryjski, aniżeli potomka Little Boya. Co najważniejsze dla wojska, była to broń taktyczna i nie wymagała angażowania ociężałego bombowca. Głowicę o średnicy 40 centymetrów niosła niewielka rakieta M388 Davy Crockett miotana z prostego naziemnego działka o zasięgu 2 kilometrów. W swojej podstawowej wersji W54 eksplodowała z mocą niecałej 1/4 kilotony – sześćdziesiąt razy słabiej od wybuchu nad Hiroszimą.
Skoro udało się z bronią taktyczną, to dlaczego nie pójść o krok dalej i nie opracować bomby jądrowej o przeznaczeniu sabotażowym? Tak właśnie pomyślano po czerwonej stronie żelaznej kurtyny. W latach 90. rosyjski polityk i były wojskowy, Aleksandr Lebied, publicznie przyznał, że KGB dysponowało setką sztuk tzw. bomb walizkowych.
Jak nazwa wskazuje, były to niewielkie ładunki opakowane w rodzaj walizki, możliwe do uzbrojenia i zdetonowania przez jednego agenta. Poza tym postsowieccy oficerowie pochwalili się “bombą plecakową” o rozmiarach… trzech puszek kawy. Jednak wielu specjalistów wątpi w istnienie aż tak mikrego ładunku jądrowego, zwłaszcza że nigdy nie podano do wiadomości żadnych szczegółów dotyczących jej specyfikacji.
Nie zmienia to faktu, że nawet kilkunastokilogramowa walizka robi wrażenie. I budzi niepokój[2].