Dzisiejsza historia zawiera wiele wątków. Zacznijmy może od maila, jakiego otrzymałem w grudniu ubiegłego roku. Pewna miła pani zapytała w nim o możliwość współpracy, polegającej na „zamieszczeniu artykułu (…) związanego z wydaniem książki uczonego Jonathana Wellsa. Artykuł zostanie napisany przez nas, będzie zawierał linki oraz zdjęcie autora, będzie tam m.in. informacja o wydarzeniu z udziałem tego autora”. Okazja do podejrzanie łatwego zarobku – pomyślałem – usiłując przypomnieć sobie, z jakich to badań słynie uczony Wells. Szybki zwiad odświeżył pamięć.
Jonathan Wells to jeden z czołowych negacjonistów teorii ewolucji i zarazem – a to ci niespodzianka – popularyzator teorii inteligentnego projektu (zwracam uwagę, iż orędownicy IP kwalifikują swoje pomysły nawet nie jako hipotezę, lecz całościową teorię naukową). Jak podkreślają wszelkie materiały promocyjne jego książek i występów, Wells to poważny naukowiec, biolog z dyplomem zdobytym w Berkeley. Czyli waga ciężka. Znacznie oszczędniej wspomina się o pozostałych zainteresowaniach uczonego i ścieżce, jaka doprowadziła go przed mikroskop.
Otóż jeszcze jako młodzieniec, Wells wpadł w ramiona wielebnego Suna Myunga Moona i zapisał się do seminarium akredytowanego przy (głęboki wdech) Ruchu pod Wezwaniem Ducha Świętego dla Zjednoczenia Chrześcijaństwa Światowego. Następnie podjął studia z zakresu religioznawstwa, w trakcie których po raz pierwszy wziął pod lupę teorię ewolucji, stając w opozycji do aktualnego stanu wiedzy. Wreszcie, w wieku 52-lat obronił doktorat z biologii, legitymizując w ten sposób głoszone od dawna tezy. Oczywiście niemające nic wspólnego z wiarą. Nic a nic.
Rzecz jasna, miłej pani grzecznie odmówiłem, zaś zapowiadane na 31 stycznia wydarzenie najpewniej nie dojdzie do skutku. Tym samym BUW nie stanie się forum dla wymiany myśli kreacjonistycznej, a tacy spece jak inż. Adam Cenian z Instytutu Maszyn Przepływowych PAN, nie opowiedzą o białych plamach darwinizmu. Podobno dzięki dezaprobacie i stanowczej postawie pracowników naukowych Uniwersytetu Warszawskiego.
Teoretycznie sprawę można by uznać za zamkniętą. Przyszło mi do głowy jednak kolejne pytanie: skąd u licha w ogóle wzięła się bezdennie głupia idea zorganizowania w takim miejscu tego rodzaju konferencji?
Po wyczerpującym śledztwie, polegającym na wpisaniu w wyszukiwarce kilku odpowiednich haseł, trafiłem na stronę fundacji En Arche (z greki Na początku). Bez cienia ironii muszę przyznać, że moje pierwsze wrażenie okazało się zaskakująco pozytywne. Nowoczesna, miła dla oka witryna już w progu przywitała mnie wielkim hasłem:
Działamy na rzecz nauki i edukacji.
Wszystko wygląda nadzwyczaj profesjonalnie, a grafiki i kolejne nagłówki tworzą atmosferę poważnej nauki i elitarności. Pięknie. Ale czym dokładnie zajmuje się warszawska organizacja i skąd się wzięła? Dokładnego streszczenia historii En Arche nigdzie nie znalazłem, ale za to dano nam do dyspozycji biogramy członków czteroosobowego zarządu. Prezesem jest Ewa Bubrowiecka, pani psycholog, pozostająca w kontakcie z austriackim Zentrum für BioKomplexität & NaturTeleologie. Poza tym do zespołu należą: filozof Grzegorz Malec, który zarówno licencjat jak i magisterkę poświęcił demaskowaniu Darwina; fanka jogi Anna Cichocka (bez podanego wykształcenia, ale ponoć robi dobrą atmosferę) oraz Rafał Dyra – harcerz i student zarządzania.
To budujące, że paczka młodych ludzi postanowiła dać upust swoim pasjom i z godną podziwu ofiarnością wspomagać naukę. Aż robi się człowiekowi cieplej na sercu. Zwłaszcza gdy spostrzegłem, że fundacja En Arche wykłada poważne pieniądze na własny system stypendialny. Jak czytamy w regulaminie: „Przeznaczony jest on głównie dla studentów oraz doktorantów biologii i nauk pokrewnych, ale udział w nim mogą brać także studenci innych kierunków, którzy interesują się neodarwinizmem i teorią inteligentnego projektu”. Jeżeli więc macie wśród znajomych studenta biologii, medycyny, chemii, czy nawet mechatroniki (ale zainteresowanego neodarwinizmem), to może mieć szansę na niezgorszą, comiesięczną zapomogę w wysokości 2500 zł. Nic tylko przyklasnąć.
Oczywiście są pewne wymogi formalne. Przykładowo, osoby ubiegające się o stypendium w ubiegłym roku zostały zobligowane do przedstawienia eseju oraz przejścia rozmowy kwalifikacyjnej. Rzecz w pełni zrozumiała. Pozostaje jednak jeszcze jeden, maciupki haczyk. Kandydaci mieli odznaczać się „szczególnym zainteresowaniem neodarwinistyczną teorią ewolucji oraz jej krytyką z pozycji teorii inteligentnego projektu„. Co więcej, aplikant powinien złożyć pisemne sprawozdanie „z rozwoju swoich zainteresowań w obrębie tematyki teorii inteligentnego projektu„. W zamian, poza pieniędzmi, student mógł liczyć na udział w letnim seminarium inteligentnego projektu, organizowanym przez skrajnie konserwatywny chrześcijański think tank Discovery Institute w Seattle. I jeszcze jedno: esej musiał czerpać z prac wybranych orędowników IP, na czele ze znanym nam już Jonathanem Wellsem.
Jeżeli ktoś jeszcze nie zrozumiał, na czym polega kant, śpieszę z wyjaśnieniem. Oczywiście każdy bogacz, każda firma i każda fundacja ma zupełne prawo wykładać fundusze na badania i dyktować własne zasady. Istnieje jednak różnica pomiędzy oferowaniem grantu za prace nad poszczególnymi aspektami teorii ewolucji a sypaniem pieniędzmi w celu jej obalenia.
To tak jak gdybyśmy sfinansowali badania nad grawitacją, ale z zastrzeżeniem, że płacimy wyłącznie gdy otrzymane wyniki dyskredytują ogólną teorię względności, wypunktują Einsteina, a autor oprze się na starannie wyselekcjonowanej literaturze. Mamy tu do czynienia właśnie z takim przypadkiem: z obietnicą zapłaty za uzyskanie odpowiednich wyników, gdzie proces twórczy ma być od początku do końca podporządkowany określonej tezie. Takie działanie ma niewiele wspólnego z rzetelną nauką.
Kiedy więc fundacja En Arche dumnie chwali się, że „działa na rzecz nauki i edukacji, ze szczególnym uwzględnieniem naukowych koncepcji pochodzenia Wszechświata i życia, w tym człowieka”, należy od razu dopowiedzieć – „o ile koncepcje te przeczą aktualnemu stanowi wiedzy i potwierdzają inteligentny projekt”.
Wszystkie podniosłe slogany i odmieniana przez wszystkie przypadki „nauka” to listek figowy zakrywający kolejny spęd kreacjonistów. Podkreślam to tym dosadniej, że orędownicy IP próbują odciąć się od kreacjonizmu, wykazując jak wiele rzekomo dzieli obie doktryny. W FAQ widnieje takie wyjaśnienie:
Kreacjonizm może korzystać z metod wykrywania projektu przedstawianych przez teorię IP, ale idzie dalej i identyfikuje inteligentnego projektanta z Bogiem tej czy innej religii, czego teoria IP nie robi.
Innymi słowy, kreacjoniści pokroju Hovinda, Hama czy Chojeckiego próbują pokazać, że ewolucja biologiczna czy kosmologiczna nie miały miejsca, a wszechświat i życie musiały zostać ściśle zaprojektowane przez architekta, identyfikowanego z Bogiem. To pseudonaukowcy i szarlatani. Z kolei teoretycy IP jak Wells, Meyer czy Bechly, starają się udowodnić, że ewolucja biologiczna czy kosmologiczna nie miały miejsca, wszechświat i życie musiały zostać ściśle zaprojektowane przez architekta, ale nie nadają mu imienia. To poważni naukowcy.
I wiecie co? Gdyby mnie na moment zamroczyło, być może nawet kupiłbym takie wytłumaczenie. Uwierzyłbym, że idea inteligentnego projektu ma w sobie większe pokłady naukowości, bo jej twórcy nie są obciążeni fundamentalistycznym bagażem i podchodzą do tematu ciut obiektywniej od kreacjonistów-bigotów. Może bym to łyknął, gdybym nie wiedział, że Jonathan Wells to równocześnie prominentny członek Kościoła Zjednoczeniowego; gdybym zapomniał, iż licencjat Grzegorza Malca koncentrował się na stanowisku Karola Darwina wobec… religii; gdybym nie przeczytał, że rzeczniczka En Arche kończyła teologię i „psychoterapię chrześcijańską (?); wreszcie, gdybym nie zapoznał się z oficjalnymi celami Discovery Institute wśród których stoi jak wół:
Zastąpienie wyjaśnień materialistycznych podejściem teistycznym, zakładającym, że Bóg stworzył naturę i ludzi.
I nie chodzi mi o to, aby kwestionować wolność wyznania – do której każdy ma pełne prawo – lecz o próby krycia rzeczywistych inspiracji i tworzenie pozorów. O budowanie swojej narracji na ewidentnym niedomówieniu.
Po co tyle zachodu? Popularyzatorzy inteligentnego projektu przypominają mi trochę polityków zmieniających nazwę partii, bojących się powtórnie stanąć do wyborów pod skompromitowanym szyldem. Przecież zwolennicy Wellsa dążą dokładnie do tego samego co owieczki czołowych kreacjonistów. Oba „obozy” przybierają bliźniaczą narrację, zogniskowaną na próbach podważenia teorii ewolucji i kwestionowaniu wielkiego wybuchu. Entuzjaści obu doktryn zgodnie odrzucają wizję natury kształtowanej przez bezosobowe prawa fizyki oraz przekonują samych siebie, że cały ten mechanizm musiał nakręcić przedwieczny zegarmistrz. Tyle tylko, że jedni widzą w tym zegarmistrzu odbicie bóstwa opisanego przez tę czy inną świętą księgę, a drudzy udają, że tego nie robią i założyli koszulki z napisem I Love Science.
To już chyba wolę ortodoksyjnych kreacjonistów. Przynajmniej grają w otwarte karty.