Już niebawem minie równe pół wieku od najsłynniejszego spaceru w historii ludzkości. W lipcu 1969 roku, nieżyjący już Neil Armstrong, jako pierwszy człowiek w historii, postawił stopę na obcym globie. Powiedzieć o tym wydarzeniu, że było ono wielkim osiągnięciem – to jakby nie powiedzieć niczego. Pomyślcie o tym. Potrzebowaliśmy zaledwie 66 lat, aby przejść od prymitywnego dwupłatu Orville’a i Wilbura Wright do monumentalnej rakiety Saturn V. To skok techniczny, naukowy i mentalny bez precedensu.
Tak łatwo zapomnieć, że legendarny program Apollo zaliczył najgorszy możliwy start. Jeszcze zanim ktokolwiek oderwał się od ziemi, podczas rutynowego testu zginęła cała załoga Apollo 1.
Przygotowania do misji
Wbrew nomenklaturze, Apollo 1 nie stanowił samego początku całego programu. Od sześciu lat NASA organizowała sprawdziany kolejnych wersji projektowanej rakiety nośnej – oznaczane jako Saturn-Apollo. W lutym 1967 planowano przejście w decydujący etap przedsięwzięcia. Nowy sprzęt miał po raz pierwszy posłużyć do wyniesienia na orbitę trzech ludzi.
Dowódca, Guss Grissom, należał do siódemki pierwszych amerykańskich astronautów zaangażowanych w program Mercury. Co ciekawe, już raz znalazł się w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Na koniec misji Mercury 4, już po udanym wodowaniu, doszło do nieoczekiwanego wysadzenia włazu kapsuły (zapamiętajcie ten fakt, a docenicie ponurą ironię losu). Niewiele brakowało, aby Grissom utonął. Drugim członkiem zespołu był Edward White. Zdobył on sławę w czasie misji Gemini 4, dokonując drugiego (po Aleksieju Leonowie) spaceru kosmicznego. Najmłodszy, Roger Chaffee, pierwotnie należał do rezerwowych i dopiero czekał na debiut. Trafił do ekipy za doświadczonego Johna Glenna, który zwichnął bark… poślizgując się w łazience. Możemy sobie tylko wyobrażać radość Chaffeego, na wieść o nagłym awansie w hierarchii i zwiększeniu szans na zapisanie swojego nazwiska na kartach historii.
Plan był prosty. 21 lutego rakieta Saturn w wariancie IB miała wynieść moduł wraz z astronautami na niską orbitę, gdzie pozostaliby przez dwa tygodnie, po czym bezpiecznie powrócili do domu. Jak to zwykle bywa, moment startu poprzedzały żmudne treningi ludzi i sprawdziany sprzętu. To właśnie jedną z takich rutynowych symulacji – tak zwany “test wtyczek” – przeprowadzano popołudniu 27 stycznia 1967 roku, na stanowisku startowym nr 34 Centrum Kosmicznego na Przylądku Canaveral.
Panowała atmosfera piątkowego odprężenia. Kilkugodzinny test zbliżał się ku końcowi, wszyscy mieli niebawem rozejść się do domów na weekend. Jedną z kwestii wciąż pozostawiających wiele do życzenia, stanowiła łączność radiowa. Komunikacji towarzyszyły irytujące cięcia i szumy, mimo że techników dzieliło od kapsuły jedynie kilkanaście metrów. Jak celnie zauważył Guss Grissom: “Chcemy porozumiewać się z Księżycem, a nie możemy rozmawiać siedząc trzy budynki od siebie”. Około 18.30 kontrolerzy usłyszeli w słuchawkach niewyraźne słowa:
Ogień! Mamy tu ogień!
W innej sytuacji wywołałoby to natychmiastową reakcję, jednak tym razem doszło do kilkusekundowego zawahania. W harmonogramie przewidziano miejsce na ćwiczenia w sytuacji awaryjnej, więc w pierwszym odruchu pracownicy mieli prawo potraktować komunikat jako część treningu. Dopiero dalsze, trudne do zrozumienia okrzyki przekonały wszystkich, że coś poszło nie tak. Inspektor kontroli Henry Rogers, główny mechanik Jim Gleaves wraz z kilkoma innymi osobami chwycili za gaśnice i ruszyli windą do białego pokoju – niewielkiego pomieszczenia bezpośrednio przylegającego do modułu. Gdy dotarli na miejsce, w panice nie mogli znaleźć klucza imbusowego koniecznego do otwarcia włazu od zewnątrz. Tymczasem w niewielkim okienku pojawił się pomarańczowy błysk. Tak naprawdę nie było żadnych szans na udaną akcję ratunkową. Grissom, White i Chaffee zginęli w ciągu 14-20 sekund od zapłonu.
Mimo że minęło prawie 40 lat, wspomnienia są bardzo świeże. (…) Nadal słyszę krzyki moich kolegów z zespołu, gdy próbujemy otworzyć włazy. Nadal widzę płomienie zbliżające się do rakiety Solid Booster zamontowanej na szczycie statku kosmicznego. Pamiętam moje nadzieje, że kombinezony astronautów utrzymają ich, aż zdołamy wejść.
Steve Clemmons, jeden z techników
Wzrastające ciśnienie w końcu rozszczelniło kapsułę, omal nie raniąc samych ratowników. Gęsty dym i rozgrzane powietrze błyskawicznie opanowały pokój. Dostępne maski gazowe zostały zaprojektowane do ochrony przed toksynami towarzyszącymi transportowi paliwa rakietowego i okazały się bezużyteczne podczas pożaru. Mężczyźni zapewne zdawali sobie sprawę, że załoga już spłonęła, ale i tak musieli za wszelką cenę zwalczyć ogień. Wiedzieli, że gdyby płomienie dotarły do wypełnionej paliwem rakiety, eksplozja zabiłaby wszystkich obecnych w ośrodku. Jednak mimo chaosu, duszącego dymu i fruwających wszędzie parzących drobin – w końcu sytuację opanowano.
Przebicie się przez trzy warstwy włazu i wdarcie się do modułu trwało ponad cztery minuty. Wewnątrz ratownicy zastali makabryczny widok. Tuż pod wejściem leżały sklejone ciała Grissoma i White’a, którzy ewidentnie próbowali dotrzeć do klapy. Chaffee spoczywał na spalonym fotelu, w częściowo stopionym skafandrze. Po kwadransie na miejscu pojawili się lekarze, strażacy i śledczy. Okazało się, że skafandry uchroniły astronautów przed całkowitym zwęgleniem, a same zgony nastąpiły błyskawicznie na skutek zaczadzenia.
Kosztowna lekcja
Jak doszło do tak tragicznego wypadku podczas pospolitego testu? Przede wszystkim musimy zwrócić uwagę na to, czym mieli oddychać astronauci. Nie było to zwykłe powietrze, lecz czyściutki tlen – a ten, jak pewnie wiecie z lekcji chemii – bardzo lubi się z ogniem.
Chodziło oczywiście o oszczędność. W NASA rozumowano w następujący sposób: zamiast wynosić w przestrzeń kilogram powietrza zawierającego 21% życiodajnego tlenu, lepiej zapakować 1/5 kilograma samego tlenu. Miało to również sens konstrukcyjny, bo zmniejszało różnicę ciśnień między wnętrzem statku a kosmiczną próżnią. (Warto tu jednak podkreślić, że podczas samego testu ciśnienie wewnątrz kabiny było nawet wyższe niż atmosferyczne!) Obecnie, choćby na pokładzie ISS, stosuje się mieszanki bliższe składem i ciśnieniem ziemskiej atmosferze.
Najbardziej przewrotna wydaje się kwestia włazu. Jak wspomniałem, kilka lat przed wypadkiem Guss Grissom ledwo uszedł z życiem, gdy drzwi do wodującej kapsuły uległy przedwczesnemu otwarciu, a właściwie wywaleniu. Statek Liberty Bell 7 wyposażono wtedy w system awaryjny, który w razie zagrożenia powinien zareagować odpaleniem drobnego ładunku wysadzającego drzwi. Ten sam patent, który niemal zabił Grissoma podczas misji Mercury 4, w czasie pożaru Apollo 1 mógłby mu uratować życie. Niestety w tym przypadku podobnego zabezpieczenia nie było, zaś sam mechanizm otwierający właz od zewnątrz, zaprojektowano zupełnie bez wyobraźni. Jak gdyby wszyscy inżynierowie mieli na uwadze zagrożenia czyhające w kosmosie, ale w ogóle nie brali w rachubę ewentualnych awarii na Ziemi. Tu tragedia również wymusiła radykalne zmiany. W kolejnych modułach stosowano cięższą, ale jednolitą klapę, możliwą do ruszenia z zewnątrz w pięć sekund, podczas gdy dotąd trwało to minimum 90 sekund. I to w optymalnych warunkach.
A jak doszło do samego zapłonu w kabinie? Prawdopodobnie wystarczyła drobna iskra, jaka wydostała się z jakiegoś postrzępionego przewodu, gdzieś pod fotelem dowódcy. Czysty tlen i łatwopalne materiały załatwiły resztę.
Spuścizna Apollo 1
Katastrofa z 1967 roku wywołała wielkie poruszenie. Nawet nie przez sam fakt śmierci trzech ludzi, co w związku z okolicznościami. Dobrze oddają to słowa uczestnika misji Apollo 7, Walta Cunninghama:
Od początku spodziewaliśmy się, że stracimy co najmniej jedną załogę, zanim uda nam się wylądować na Księżycu. (…) Nie spodziewaliśmy się jednak, że stracimy ludzi jeszcze na Ziemi.
Walter Cunningham
Interesującą konkluzją podzielił się również pracownik NASA, John Tribe:
Mam subiektywne odczucie, że bez straty z 1967 roku, moglibyśmy dosłownie nigdy nie dostać się na Księżyc. To, czego dowiedzieliśmy się w związku z tym wypadkiem, uczyniło program bezpieczniejszym.
John Tribe
Czytając relacje z tamtego okresu łatwo spostrzec, że nie jest to wcale kontrowersyjna ani odosobniona opinia. Do tego feralnego dnia NASA gnała na złamanie karku. Trwał propagandowy wyścig kosmiczny, zaś Ameryka na gwałt potrzebowała sukcesów, które przyćmiłyby dotychczasową przewagę Związku Radzieckiego. W takich warunkach błędy się namnażały i nawarstwiały. Po Apollo 1 program wyraźnie zwolnił, a inżynierowie nie tylko mogli, ale wręcz musieli raz jeszcze przyjrzeć się każdej śrubce, każdemu kabelkowi i każdemu punktowi procedury.
W wielu miejscach można natknąć się na tezę, jakoby po pożarze całe przedsięwzięcie zawisło na włosku. Jest to raczej hiperbola, gdyż w ówczesnym klimacie politycznym pogodzenie się z porażką i odwołanie przedsięwzięcia nie wchodziło w grę. Niemniej, łatwo wyobrazić sobie jak mocno tragedia zszargała morale społeczeństwa i samych astronautów. Przecież trzy osoby zginęły nawet nie wychodząc poza atmosferę, w początkach projektu!
Szczęśliwie determinacja zwyciężyła nad emocjami.
Ile jesteśmy w stanie poświęcić?
Pozostaje zadać sobie pytanie, jak zareagowałaby NASA, politycy i my sami, gdyby taka tragedia przydarzyła się dzisiaj? Nie są to czcze rozważania, lecz problem, z którym znów przyjdzie nam się zmierzyć, choćby w perspektywie załogowej misji na Marsa. Co stanie się, jeżeli już pierwsza misja na Czerwoną Planetę zakończy się kompletnym fiaskiem i przyniesie śmierć załogi? Nie łudźmy się, taki scenariusz pozostaje mocno prawdopodobny. A gdy już dojdzie do tragedii, natychmiast usłyszymy chór tysiąca głów, wzywających do natychmiastowego wstrzymania programu i nieryzykowania życiem kolejnych mężczyzn i kobiet.
Czy tego chcemy czy nie, taka jest cena eksploracji nieznanego. Sukces wymaga żelaznej konsekwencji.