Głupota na niedzielę: Nobel tylko dla białych, starszych mężczyzn

Nie należy oceniać książki po okładce, piosenki po pierwszej nucie, a artykułu po tytule. To dobra rada, ale czasem tytuł bywa tak beznadziejny i nieprzemyślany, że nie da się obok niego przejść obojętnie.

W ubiegłym tygodniu, na jakimś funpejdżu zobaczyłem screena z serwisu Wyborcza.pl, a na nim wielki nagłówek:

Zareagowałem wzruszeniem ramion i lekkim uśmiechem. Przeszła mi przez głowę myśl, że to zapewne jakaś prowokacja internautów, fejk, drobna manipulacja, mająca na celu zagrać na nosie ogólnopolskiej gazecie. Jednak gdy zobaczyłem ten sam tekst, cytowany w kilku innych miejscach, z niedowierzaniem odwiedziłem Wyborczą. Tak, redaktor Piotr Cieśliński, naprawdę zatytułował swoją publikację w sposób, sugerujący skrajną autoironię. Pewnie pomyślał: „Hej, jeśli napiszę coś tak stereotypowego to nawet ASZDziennik, ani żaden inny szyderca nie zdoła bardziej tego ośmieszyć!” W końcu, po co kpić z czegoś, co już w oryginale trąci groteską? Genialny plan!

Kilka spostrzeżeń, aby rozjaśnić sytuację. Przede wszystkim, sama treść artykułu nie jest tak głupia jak sugeruje tytuł i lead. Powiedziałbym, że to dość typowa notka, jakiej spodziewałbym się w noblowskim tygodniu od dziennikarzy tego pokroju. Ot, kolejny raz zwracają uwagę na problem, jak zwykle powtarzając, że w świecie nauki takie a takie mniejszości nie wykorzystują swojego potencjału. Najwyraźniej autor dostrzegł, że dla przeciętnego czytelnika temat nie jest już nowością, nikogo nie szokuje, na dodatek trudno dodać od siebie coś oryginalnego i zaproponować konkretne działania naprawcze. Jakby tu więc potrząsnąć widownią? Oczywiście, najlepiej wykorzystać stary i skuteczny trik, czyli walnąć tytuł, obok którego nikt nie przejdzie obojętnie. Niech będzie kontrowersyjny, albo absurdalny, a najlepiej kontrowersyjny i absurdalny jednocześnie.

Skoro połowa społeczeństwa śmieje się z Wyborczej w związku z nachalnym propagowaniem równouprawnienia, wykorzystajmy to, kumulując w nagłówku rasistowsko-seksistowskie pretensje do komisji noblowskiej i całego świata, za to, że najważniejszych odkryć nie dokonała jakaś nastoletnia dziewczyna z Somalii. (Jestem zaskoczony, że nie dodał do tej wyliczanki kwestii orientacji seksualnej. Pewnie tylko dlatego, że nie zdołał sprawdzić, czy aby na pewno wszyscy starsi, biali mężczyźni byli heteroseksualni).

Technika ta nie jest obca żadnemu doświadczonemu dziennikarzowi, pisarzowi czy blogerowi. Jednak klucz do sukcesu – przynajmniej moim skromnym zdaniem – leży w utrzymaniu jakiejś sensownej równowagi. Tak, tytuł ma przykuć nasz wzrok, ale chodzi o wzbudzenie ciekawości, a nie zażenowania. Chyba, że chcemy iść drogą Faktu czy innej Frondy, i zależy nam wyłącznie na wyświetleniach, bo i tak nikt nas nie traktuje poważnie. Jednak jeśli dotykamy tak niszowych tematów jak nagrody Nobla, zamiast informowania o tym gdzie opala się Edyta Górniak, to raczej celujemy w ciut ambitniejszy target. Taki, który poczuje się wręcz obrażony robieniem z trapiącego go problemu, sieciowego pośmiewiska. A właśnie do tego doszło. Cieśliński na pewno pomnożył liczbę kliknięć jakie padły na jego dzieło, tylko co z tego wynikło? Zamiast wzniecić potrzebę debaty, dał jedynie argument kpiarzom widzącym w efekcie Matyldy i całej skomplikowanej sprawie, objawy egalitarystycznej paranoi.

Jasne, że można usprawiedliwić tę aferkę konstatacją, że kto nie przeczytał całego artykułu, ten sam jest sobie winny. Jednak my – to jest ludzie pióra – musimy brać w rachubę obecny klimat i przewidywać skutki, jakie wywołają nasze słowa. Stąd moja rada dla pana redaktora. Kiedy piszesz dla Wyborczej o kwestii dotykającej równouprawnienia, feminizmu i innych idei przeżywających obecnie kryzys, to staraj się tak formułować myśli, żeby nie wkładać oponentom oręża do ręki. Nie wymyślaj przewrotnego, niedorzecznego, mogącego wprowadzać w błąd tytułu. Załóż z góry, że internety nie będą cytować całego tekstu, lecz wezmą sam pogrubiony nagłówek i bezwzględnie wykorzystają go do zrobienia z ciebie oszołoma. I żeby tylko z ciebie…

Krew poczuli nie tylko dziennikarze od konkurencji (chyba żadna gazeta nie odpuściła sobie ironicznego komentarza), ale również sami subskrybenci, którzy pod tekstem wylali całą cysternę pomyj. Trudno im się dziwić. Wszakże autor poniżył nie tylko siebie, ale również upokorzył swoich stałych czytelników. Trudno o większy blamaż.

Aha, jeśli chcecie poczytać coś interesującego na temat kobiet w nauce, polecam rozważania prof. Mariana Smoluchowskiego.

Total
0
Shares
Zobacz też