Filozofie, nie obrażaj się
Na wysyp zbulwersowanych głosów zwykle nie trzeba długo czekać. Mniejsi i więksi entuzjaści filozofii, słysząc o możliwości wyrzucenia ich ulubionej dziedziny poza nawias nauki, o odmówieniu jej przymiotu naukowości, odruchowo reagują protestem. To zrozumiała postawa i trudno mieć ją komukolwiek za złe. Kiedy zarysowuję przy jakiejś okazji klasyfikację nauk i bez wdawania się w szczegóły informuję, że nie ma w niej miejsca na filozofię, bądź znajduje się ona gdzieś „obok” kręgosłupa nauki; czytelnik najwyraźniej zakłada, że to celowa prowokacja. Prztyczek w nos dla szlachetnej, starożytnej sztuki rozważań, a nawet próba jej poniżenia.
Żeby zawczasu uniknąć niepotrzebnych swarów, wyjaśnijmy sobie, o co tak naprawdę w tej dyskusji chodzi.
Nie ma ona na celu degradacji filozofii. Jeśli widząc tytuł tego artykułu, pomyśleliście, że odebranie filozofii miana nauki jest równoznaczne ze sklasyfikowaniem jej jako pseudonauki, czegoś zbędnego, fałszywego, śmiesznego i nieistotnego – jesteście w błędzie. Spór o to, czy filozofia jest nauką, dotyczy wyłącznie tego, czy korzysta ona z metod typowych dla nauki, czy jednak posiada własne narzędzia, zakazane lub nawet obce naukowcom.
Tylko tyle i aż tyle. Nie ma tu nigdzie mowy o wartościowaniu. Filozofia nie jest ani poniżej, ani powyżej nauki. Jest po prostu czymś innym. W obu przypadkach mamy do czynienia z działalnością intelektualną, prowadzoną w celu poszerzania naszej wiedzy, sposobów poznania, wskazywania nowych horyzontów myślowych. Filozofia i nauka czynią to jednak w nieco odmienny sposób.
Kreowanie nauki
Zacznę przekornie, od argumentu jednoznacznie łączącego oba te światy. Bo nawet jeśli zadecydujemy o przegnaniu filozofii z terytorium królestwa nauki, nie da się ukryć, że to właśnie filozofom zawdzięczamy jego narodziny. Chyba każdy z nas słyszał o antycznych filozofach przyrody, starożytnych Grekach, którzy położyli fundamenty pod sposób naszego rozumowania. Ci zacni brodaci panowie dali nam logikę, dedukcję, sporo matematyki i kilka innych „naukowych” wynalazków. Zadawali mądre pytania o istotę czasu, przestrzeni, materii i energii; czyli dokładnie tego co w dalekiej przyszłości będzie zaprzątało głowy Newtona, Macha, Lorentza, Einsteina i całych zastępów wielkich fizyków.
W pewnym sensie moglibyśmy zaryzykować stwierdzenie, że Tales, Anaksymander i Heraklit byli przodkami współczesnych naukowców, nawet swego rodzaju fizykami. Tyle tylko, że ówczesna fizyka stanowiła jeszcze działkę filozofii i nie obciążał jej balast rozbudowanych metod, typowy dla całej dzisiejszej nauki.
Z tego powodu lubię nazywać filozofię prenauką lub protonauką. Nie tylko dlatego, że wykiełkowały z niej niemal wszystkie znane nam gałęzie nauki – zaczynając od fizyki, a kończąc na historii – ale również dlatego, że sam naukowy styl myślenia zawdzięczamy właśnie filozofom. Brzmi to może zabawnie, ale sam sposób odkrywania rzeczywistości również musiał zostać odkryty. Logika, sceptycyzm, racjonalizm, empiryzm, obiektywizm i inne -izmy, nie towarzyszyły nam przecież od zawsze. Nie dysponował nimi pierwszy homo sapiens sapiens, który spojrzał w niebo i zapytał, po co to wszystko. Ten cenny bagaż doświadczeń zbieraliśmy przez wieki, właśnie w formie idei filozoficznych, które zyskiwały popularność i w końcu zaczynały żyć własnym życiem.
Filozof czy antyczny naukowiec?
Ale czy sam fakt, że dzisiejsze dyscypliny nauki wyrosły z filozofii, jednoznacznie oznacza, że sama filozofia jest nauką? To trochę tak, jak gdybyśmy próbowali dowodzić równoważności człowieka współczesnego i szympansa, przez wzgląd na naszego wspólnego przodka. Tak, nasze DNA zawiera niezbite ślady pokrewieństwa, jednak od ładnych kilkuset tysięcy lat kroczymy własną drogą.
Dla większej klarowności rozpatrzmy konkretny przykład: ideę atomizmu. Pojęcie atomu wydaje się obecnie na wskroś fizyczne, naukowe, potwierdzone i dość dobrze zbadane. Pojawiło się jednak już w antyku, za sprawą Leucypya i Demokryta, którzy jako pierwsi stwierdzili, że otaczająca nas materia składa się z niepodzielnych, mikroskopijnych cegiełek. To dobrze znana historia, ale zastanawialiście się kiedyś, z czego wynikała ta odważna propozycja? Jakie przesłanki pchnęły antyczny umysł na trop atomów?
Kiedy Ernest Rutherford na początku XX wieku dowodził istnienia jądra atomowego, zrobił to na podstawie wcześniej przeprowadzonego eksperymentu. Ostrzelał cząstkami złotą folię, zauważając, że część pocisków trafiających w sam środek atomów ulega niespodziewanemu odbiciu. Doświadczenie podpowiedziało mu, że cząstki uderzają w niewielkie, ale gęste i masywne obiekty. Jak łatwo się domyśleć, Demokryt nie posiadał aparatury ani wiedzy koniecznej do przeprowadzenia jakiejkolwiek próby, która uzmysłowiłaby mu istnienie atomów. Tym bardziej, nie miał on empirycznej ani matematycznej podstawy pozwalającej na opis ich wielkości i właściwości. Filozof wysunął swoją propozycję, wyłącznie na podstawie własnych przemyśleń i chęci zespolenia wizji budowy materii z popularną w owym czasie teorią o niezmienności bytu. Mędrzec z Abdery widział w stałych i wiecznych atomach podstawowy budulec świata, elegancki i pięknie współgrający z innymi przyjętymi zasadami. Zresztą szczegóły nie są tu istotne, grunt, że nie istniały żadne przesłanki, jakie zadowoliłyby dzisiaj przeciętnego naukowca. Atom był owocem czystej, filozoficznej myśli.
Sposób rozumowania Demokryta trudno byłoby nazwać naukowym, lecz nie da się ukryć, że pytania, jakie sobie postawił – o to, z czego jesteśmy złożeni – nie powstydziłby się żaden fizyk. Usystematyzowana metoda naukowa nie istniała ani w ogóle nie było jej w planach, ale jak widać, nawet dwa tysiące lat temu człowiek wkraczał na obszar nauki. Tyle, że czynił to nieświadomie i dość pokracznie. Różnica między plemieniem filozofów a plemieniem naukowców, sprowadza się przede wszystkim do faktu, że ci ostatni zostali uzbrojeni w arsenał metody naukowej, zaś ci pierwsi… cóż, uprawiali filozofię.
Problem polega na tym, że niemal do epoki oświecenia obie sfery były niemal nierozróżnialne. To, co obserwowalne i obiektywne, przez wieki skutecznie mieszano z rozważaniami etycznymi, epistemologicznymi i ontologicznymi. Pytania o sens, cel i absolut, radośnie krzyżowano z typowo naukowymi pytaniami o strukturę oraz sposób działania natury. Nie istniały żadne jasno wytyczone granice, a tezy, które dziś nazwalibyśmy naukowymi, wywodzono wprost z przesłanek filozoficznych. Nie dostrzegano potrzeby separowania jednego od drugiego, bo przecież każdy sposób rozumowania prowadził do jednego celu: lepszego zrozumienia rzeczywistości.
Ale świat poszedł do przodu. Starożytne królestwo filozofii uległo rozpadowi, a poszczególne dyscypliny (w tym bliska nam fizyka) zaczęły się odseparowywać i specjalizować, dryfując w swoich kierunkach.
Metodologiczna granica
Powtórzę tu wyraźnie: powyższe akapity nie negują zasług, aktualnej wartości filozofii, ani wciąż istniejącej relacji między filozofią i nauką. Zresztą relacji wzajemnej, przynoszącej obopólne korzyści. Kooperacja w niektórych miejscach jest na tyle zaawansowana, że granica dwóch światów jeszcze czeka na wyklarowanie.
Słynny logik Bertrand Russell stwierdził kiedyś, że nauka zajmuje się tym, co wiemy, podczas gdy filozofia dotyczy tego czego nie wiemy. Zdanie to traktuję z przymrużeniem oka, ale niewątpliwie zawiera cenną wskazówkę w poszukiwaniach różnic między nauką i filozofią. Idąc tym tropem możemy powiedzieć, że filozofia podejmuje się rozwiązywania tych problemów, które znajdują się (tymczasowo lub na zawsze) poza zasięgiem naukowców. Nie musimy zbyt długo rozmyślać, aby znaleźć całe multum tego typu dylematów. Taka kosmologia wyjaśni nam, skąd wziął się wszechświat i jak jest zbudowany, ale milczy na temat praprzyczyny oraz celu jego istnienia. Biologia tłumaczy, jak ewoluowały i funkcjonują żywe organizmy, ale nie dotyka kwestii istoty bytu czy jego wartości. Medycyna pozwala na dokonanie przeszczepu, amputacji i aborcji, ale nie zawiera instrukcji etycznych. I tak dalej.
Rozmyślając nad tego typu kwestiami, trudno nam podeprzeć swoje koncepcje dowodami, dokonać falsyfikacji, przeprowadzić obserwację lub eksperyment, albo ukuć równanie matematyczne. Tym samym odpadają wszystkie drogie sercom naukowców sposoby rozwiązywania problemów. To właśnie metoda naukowa, wraz z całym pokaźnym inwentarzem, decyduje o tym czy nasze spekulacje mają charakter naukowy, czy nie.
Nie chcę przez to powiedzieć, że filozofia polega na puszczeniu myśli samopas i rzucaniu luźnych pomysłów bez ładu i składu. Co to to nie, bo również filozof pozostaje ograniczony twardymi faktami. Działalność filozoficzna posiada zbiór własnych metod (których nie chcę w tym miejscu dotykać), w niektórych miejscach nawet podobnych do naukowych. Jak to ładnie to ujął Alan Chalmers, filozofię otacza „horyzont będący tęsknotą za zmarłą racjonalnością i prawdą, a zatem także za pozostawaniem w kręgu tego świata”.
Nie zmienia to faktu, że granica jest dostrzegalna. Naukowców krępują bezwzględne więzy metodologii badań. Więzy ciasne, ale i konieczne, gdyż trzymanie się wypracowanych zasad nadaje naukowym dociekaniom konieczną dyscyplinę, z zasady już na starcie odsiewającą ziarno od plew. Uczony pracujący nad nowatorską hipotezą musi mieć ciągle z tyłu głowy pomysł jej przetestowania, przeprowadzenia odpowiedniego doświadczenia, pomiaru bądź obserwacji.
A co gdy trafiamy na zagwozdkę, przy obecnym stanie wiedzy i technologii, niemożliwą do rozwiązania? Musimy zdać się na filozofów. Niekoniecznie oczekując od nich przełomowej odpowiedzi. Nierzadko wystarczy prawidłowe postawienie pytania, które stanie się kołem zamachowym dla pracy naukowców.