Piłkarskie mistrzostwa trwają w najlepsze. Tysiąc rzeczy do zrobienia, a ja siedzę emocjonując się faktem kopania futbolówki przez dwudziestu dwóch obcych mi gości. Tak sobie myślę: to chyba niezbyt racjonalne zachowanie.
Kilka lat temu udzielałem się na jednym z forów internetowych, zawzięcie dyskutując o kolejnych spotkaniach mojej ukochanej Premier League. Obstawiałem wyniki, krytykowałem sędziów, oceniałem formę piłkarzy i spekulowałem o koniecznych transferach. Jako, że byłem już wtedy znany z równoczesnego zaangażowania w popularyzację wiedzy o wszechświecie, któregoś dnia dostałem dość zaskakującą wiadomość prywatną od jednego z forumowiczów. Zapytał: „Dlaczego racjonalny i ogarnięty facet zajmuje sobie głowę takimi bzdurami jak śledzenie sportu przed telewizorem”? Przyznaję, zbił mnie z pantałyku, lecz udało mi się wystosować replikę. „Pewnie z tego samego powodu, z którego inteligentny, ogarnięty facet słucha muzyki przepełnionej motywami wojen gangów, prochów i seksu” – odpowiedziałem, nawiązując do jego awatara, przedstawiającego któregoś z amerykańskich raperów.
O dziwo rozmówca z wielką pokorą przyznał mi rację i nie ciągnął tematu. Nie zmieniło to faktu, że jego spostrzeżenie nie było pozbawione podstaw i dało mi do myślenia. W lidze angielskiej klub rozgrywa 38 spotkań, do tego mecze FA Cup, Capital One Cup i Ligii Mistrzów. A w międzyczasie występy reprezentacji na Euro, Mundialach i eliminacjach do powyższych. Nawet jeśli nie jesteś maniakiem, który śledzi wszystkie poczynania swoich pupili to i tak spędzisz każdego roku kilkadziesiąt godzin przed ekranem. Szmat czasu, zdarte gardło, gęba pełna bluzgów, a efekty żadne.
Spójrzmy racjonalnie. Drużyna sięgnęła po laury. Okazała się najlepsza w swojej konkurencji, zapisała w annałach i prawdopodobnie zarobi potężną premię. Grube, naprawdę niewyobrażalnie grube pieniądze, pochodzące z biletów, transmisji, reklam i sprzedaży koszulek – od ciebie i ode mnie. Co kupiliśmy w zamian?
Wyjaśnienie przyszło z nieoczekiwanej strony, bo od samego mistrza, Carla Sagana. W jego ostatniej książce Miliardy, miliardy znalazło się miejsce na rewelacyjny artykuł Łowcy poniedziałkowego wieczoru. Astronom słusznie zwrócił w nim uwagę na elementy patriotyzmu i chęć przynależności do grupy. Boiskowi gladiatorzy reprezentują nasze plemię – kraj lub miasto – w bezpośredniej rywalizacji z obcymi.
Dziś normalnym zjawiskiem jest również kibicowanie Manchesterowi United, Barcelonie, Milanowi, Bayernowi, czy innym drużynom z odległych krańców kontynentu. Mechanizm wydaje się podobny, lecz dostosowany do epoki globalizmu i zanikania granic. Po prostu coraz rzadziej wybieramy swoich reprezentantów przez kryterium geograficzne i etniczne, utożsamiając się raczej z charakterem zespołu, sposobem gry lub ulubionymi grajkami. Nie jest to aż takie dziwne, skoro lokalne drużyny to i tak zbieraniny piłkarzy i trenerów pochodzących z całego świata. Dochodziło przecież już do tak kuriozalnych sytuacji, w których londyński Arsenal wypuszczał na boisko jedenastkę bez ani jednego Anglika, a nasza Pogoń Szczecin składała się niemal z samych przybyszów z Ameryki Południowej. Nic dziwnego, że w tych szalonych czasach, w świecie najemników, mieszkaniec Londynu czy Szczecina czuje się zwolniony z obowiązku trzymania kciuków za „swoich”.
Zatem kibicujemy naszym wybrańcom, dla rozrywki, dla emocji, czasem dla towarzystwa. Ale nie tylko. Sport to odzwierciedlenie naszej najgłębiej skrywanej natury; niemal zwierzęcej potrzeby rywalizacji. Pewnie teraz wzruszyłeś ramionami, bo ta teza wydaje się oczywista. Warto jednak uświadomić sobie czasem nieprawdopodobną potęgę tego instynktu. Spójrz na setki milionów obywateli cywilizowanego świata, regularnie śledzących poczynania swoich pupili. Nawet ci z pozoru niezainteresowani często łamią się i od czasu do czasu, z czystej ciekawości zerkną na wynik meczu, którym żyje większość społeczeństwa. Mecz Polska-Niemcy w czerwcu 2016 roku obejrzało 14 milionów Polaków! Odejmując małe dzieci, chorych i pracujących, otrzymujemy nieprawdopodobną skalę popularności sportowych zmagań.
Tak trudno zagłuszyć echo ewolucji. Jesteśmy jak domowy kocur, niemogący powstrzymać się przed atakiem na spotkaną mysz, mimo obok mamy miskę gotowego jedzenia. U podstaw tego wszystkiego leży prymitywna żądza walki i zdominowania przeciwnika. Przypomnij sobie genezę nowożytnych Igrzysk Olimpijskich. Imprezy miały krzewić solidarność, pokój, internacjonalizm. W zasadzie to prawda, tyle że środkiem do celu stało się przerzucenie potrzeby rywalizacji z polityki i wojny na bezpieczne zawody sportowe. Efekt taki sobie, ale próba godna pochwały.
To i tak progres w stosunku do antyku, gdzie pożywkę dla tłuszczy stanowiły krwawe walki na arenie. Ale kto wie? Może w dalekiej przyszłości idea gladiatorów powróci, na przykład w formie zaprezentowanej w grach z serii Unreal Tournament? Społeczeństwo zawyje z oburzenia, po czym grzecznie zasiądzie do jatki. Niegasnąca popularność teatralnego wrestlingu i mniej teatralnego boksu, dowodzą, że zamiłowania do barbarzyńskich pokazów prędko nie wyplenimy[1]. Jeżeli w ogóle podejmiemy taką próbę.
Ja z naturą raczej już nie wygram i mimowolnie obejrzę kolejny mecz reprezentacji na dużym turnieju. Kanapa moją areną, poduszka tarczą, a pilot orężem. Czy jest to zachowanie w pełni racjonalne? Nie. Ale czym byłoby życie człowieka, bez tych drobnych, nonsensownych przyjemności?