Pochylmy się nad pytaniem o sens samokształcenia i poszerzania horyzontów. Może dla niektórych to banał, lecz dla mnie kwestia fundamentalna, która budzi we mnie ogromny niepokój i jeszcze większy dyskomfort. Dlatego, że nie potrafię udzielić w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi.
Sprawa rysuje się następująco. Przychodzi do Ciebie kumpel, koleżanka, kuzyn, stryjek, masażystka, zbłąkane niebożątko, i zauważa imponującą domową biblioteczkę. Woooow, ile książek – zauważa swym bystrym okiem, po czym kontynuuje – Ty to wszystko czytałeś? Nieśmiało przytakujesz i dostrzegasz, że gość z zachwytu przechodzi w lekką szyderę: Właściwie po cholerę ci to? Chyba naprawdę masz za dużo czasu.
Naturalnie scena została przerysowana, a wspomniana biblioteczka to tylko swego rodzaju metafora. Możesz wyobrazić sobie sto innych, drobnych sytuacji, w której postronna osoba po cichutku pokpiwa, bo opanowałeś czeluści jakiejś egzotycznej dziedziny. Przeczytałeś dziesięć książek o malarstwie baroku lub zafascynowały Cię walory krajobrazu Tadżykistanu, a jedyne na co zdobędzie się rozmówca to… Nic, bo prawdopodobnie ma w nosie Twoje snobistyczne zainteresowania. Ewentualnie może Cię potraktować jako nieszkodliwego dziwaka, trwoniącego czas na bzdety. Na myśl przychodzi mi porównanie do kulturysty, który na ścieżce do nadludzkiej sylwetki zdobył się na wielkie wyrzeczenia, po to tylko, aby na końcu usłyszeć pytanie: A tak w ogóle, jak dajesz radę podrapać się po plecach?
I tak człowieka nachodzi niepokojąca myśl. Co jeśli w tym ignoranckim rozumowaniu zawarta jest odrobina racji i paradoksalnie najwięcej uczą się najgłupsi? Czy uporczywe, wręcz kompulsywne pochłanianie wiedzy to zachowanie racjonalne?
Odwieczna zagadka. Kto odniesie większy sukces: gość doskonalący się w swojej dziedzinie i nieustannie prący w konkretnym kierunku, czy tak zwany człowiek renesansu, mający potężne pokłady wiedzy, do których sięgnie ze dwa razy do roku? Nawet się nad tym nie główmy, bo wystarczy rozejrzeć się wokół aby ujrzeć dziesiątki idiotów na eksponowanych stanowiskach, w mediach, tudzież przy władzy. Ale właśnie. Czy aby na pewno idiotów? Co dyrektorowi banku po znajomości układu okresowego pierwiastków? Na cholerę burmistrz prowincjonalnego miasta ma odróżniać filozofię Sokratesa od Kanta? Dlaczego informatyk powinien zawracać sobie głowę treścią Iliady czy Hamleta? Sam sobie odpowiedz. Szczerze.
To naprawdę cholernie przygnębiające! Jesteś dentystą i przeczytałeś książkę poświęconą mechanice kwantowej. Fajnie, poszerzyłeś horyzonty, posiadłeś wiedzę tajemną. Gratuluję, wkroczyłeś właśnie do krainy nieskończonych możliwości. Możesz pochwalić się nowymi informacjami przed kolegą, zanudzić dziewczynę, napisać bloga, a nawet rozwiązać krzyżówkę. Tyle wygrać!
Tak, to przygnębiające.
Mimo wszystko, gdzieś głęboko w nas, zakorzeniono szacunek do mądrości. Wychowujemy się w zgodzie z ludową maksymą ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz. Tyle tylko, że nikt nie zdefiniował majestatycznego pojęcia „potęgi”. No chyba, że ktoś odczuwa szczególny przypływ mocy, oglądając co wieczór „Jeden z dziesięciu” i próbując odpowiadać na zagwozdki Tadeusza Sznuka.
Wyobraź teraz sobie, że jesteś nauczycielem i uczeń, z niekłamanym zainteresowaniem, zadaje Ci pytanie o sens wszechstronnego wykształcenia. Co mu odpowiesz? Osobiście się z takowymi zetknąłem wiele razy, w różnych miejscach i okolicznościach. Choćby od kolegów-studentów, niepotrafiących znaleźć wyjaśnienia dla konieczności zaliczania modułów tzw. wykształcenia ogólnego (socjologia, psychologia, filozofia etc.). Skoro sensu interdyscyplinarnego rozwoju nie dostrzega osoba przesiadująca na uczelni wyższej, to nie należy dziwić się nastolatkom. Dlatego za tak ważne uważam znalezienie jakiejś, w miarę logicznej odpowiedzi, którą mógłbym przedstawić zarówno im jak i samemu sobie.
W cieniutkiej książeczce „Jak być uczonym”, prof. Michał Heller porównuje głupotę do choroby, tym groźniejszej im bardziej nieuświadomionej. Podpisuje się również pod cytatem Hume’a, którym opatrzyłem niniejszy tekst. Obscurity is painful to the mind. Czyżby? Wielokrotnie oglądałem różnorakie sondy uliczne, mające uwydatnić braki elementarnej wiedzy u przeciętnych obywateli. Rzeczywiście, wśród przechodniów nigdy nie brakowało jednostek nierozpoznających na ilustracji sylwetki Piłsudskiego bądź wzoru sumarycznego H2O. Nie spostrzegłem jednak aby delikwenci łkali nad truchłem swego wykształcenia. Po palnięciu głupoty, potrafili bez zażenowania, z szerokim uśmiechem na twarzy, pozdrowić do kamery znajomych. Słusznie, przecież świat się nie zawalił a żaden szczeniaczek nie ucierpiał. Jeszcze zestawmy ich z Nietzschem czy Schopenhauerem, aby wysunąć wniosek dokładnie przeciwny do myśli Hume’a. Umysł od ciemnoty nie cierpi, bo najczęściej nie jest świadomy swoich ograniczeń i płynących zeń konsekwencji. Umysł „światły” zaś, otrzymuje bonus +10 do nihilizmu egzystencjalnego.
Ta kwestia sięga znacznie głębiej. Nieświadoma niczego owieczka oszczędzi sobie nerwów słysząc bzdurne dysputy w autobusie, czy trafiając w internecie na jakieś debilne teorie spiskowe. Zrób eksperyment. Pokaż niezbyt lotnemu znajomemu dyskusję z proepidemikami czy innymi kreacjonistami i zapytaj co o tym sądzi. Prawdopodobnie wzruszy ramionami, zupełnie nie pojmując Twojej irytacji. Co prawda, może zapłaci za swą niewiedzę wiarą, dajmy na to w pozaziemskich budowniczych piramid czy perpetuum mobile – ale w sumie, co za różnica? Zapewniam, że wszechświat pozostanie niewzruszony jego opinią, tak jak i Twoją czy moją.
Ale trochę odbiegłem od tematu. Wracając na właściwe tory, wyobraź sobie drogi czytelniku, co mógłbyś zrobić z czasem jaki przeznaczyłeś na zgłębianie fizyki/astronomii/biologii (zakładając, że nie jesteś fizykiem/astronomem/biologiem)? Ile mógłbyś przeczytać książek ze swojej dziedziny lub pokrewnej? Może zdołałbyś ogarnąć jakąś uniwersalną zdolność, jak np. dodatkowy język obcy? Zdobyć dodatkowe, użyteczne znajomości? Albo chociaż pobiegać dla zdrowia?
Pisząc te słowa przeszło mi przez myśl, że naukę należałoby zakwalifikować do kategorii enigmatycznych wartości, na które każdy z nas trwoni czas i pieniądze, wyłącznie z irracjonalnego poczucia obowiązku. Tak jak nacjonalista maszeruje przez miasto z flagą, tak my „ambitni” zapychamy sobie czerepy olbrzymią ilością danych. Bo wypada, bo tak nas wychowano, bo to premiuje lokalna kultura. Niemniej, mam nadzieję, że się mylę i znajdę znacznie rozsądniejszy punkt zaczepienia.
Nie wykopałem tego dylematu ot tak, dla draki. Jako osoba, która zawaliła pół mieszkania książkami i spędza niemal cały wolny czas na pochłanianiu nauki i przekazywaniu jej dalej, naprawdę chciałbym poznać odpowiedź. Robimy coś sensownego, czy zwyczajnie frajerzymy?