Po kiego grzyba wracać na Księżyc?

Trudno w to uwierzyć. Od postawienia przez człowieka ostatniego kroku na księżycowym regolicie minęło już ponad 40 lat. Dla wielu osób te cztery dekady pozostają oznaką niemocy, a nawet regresu ludzkich możliwości i ambicji. Ale czy jest sens wracać na najbliższy i dobrze poznany glob?

Program Apollo doczekał się siedemnastu odsłon, pozostając pod wieloma względami najbardziej monumentalnym przedsięwzięciem badawczym w dziejach. Zachwyt budzi samo spostrzeżenie, że od wysłania w przestrzeń pierwszego Amerykanina do skonstruowania rakietowego smoka Saturn V – który dowiózł trzyosobową załogę na Księżyc – wystarczył upływ zaledwie ośmiu lat. Gdybyśmy dzisiaj zapowiedzieli załogowy lot na Marsa, tylko najbardziej szurnięci optymiści uwierzyliby, że projekt zostanie zrealizowany do 2024 roku. A przecież inżynierowie i astronauci lat 60. zaczynali od zera. NASA korzystała z wyborczej obietnicy Kennedy’ego, rozbuchanego entuzjazmu Amerykanów i wyścigu z Sowietami, ile tylko mogła. Kolejne rakiety startowały z przylądku Canaveral co kilka miesięcy, aż do zimy 1972, gdy kosmodrom opuściła ekipa Apollo 17. Co prawda w planach figurowały kolejne misje, ale osoby trzymające klucz do sejfu stwierdziły, że wystarczy już wbijania flag i zwożenia na Ziemię kolejnych ton księżycowego gruzu. Raczej mało kto wtedy przewidywał, że przez całe dziesięciolecia żaden reprezentant ludzkości nie będzie miał już szansy pohasać po obcym globie.

Ale czy jest sens nadal zawracać sobie gitarę kosmicznym sąsiadem i wydawać kolejne miliardy dolarów? (Według różnych szacunków, po uwzględnieniu inflacji, cały program Apollo kosztował USA od 110 do 170 miliardów dolarów – czyli prawie 20 razy więcej niż Wielki Zderzacz Hadronów). Niewątpliwie stanowisko to zawiera w sobie sporo racji, bo trudno wskazać na cel badawczy, którego nie zrealizował tuzin astronautów misji Apollo, a który wart byłby takiej ceny. A nawet gdybyśmy jakiś istotny cel ustalili, to prawdopodobnie mogłyby go wykonać z powodzeniem łaziki. Najlepiej byłoby więc zostawić sfatygowany Księżyc w spokoju, a zaoszczędzone fundusze przeznaczyć na eksplorację którejś planety bądź choćby księżyców Jowisza.

To trafna retoryka i panowie w kraciastych koszulach wzięli ją sobie do serca, woląc badać to co nieznane. Nawet sami astronauci, jak Edwin Aldrin, bez sentymentu mówili o porzuceniu Księżyca i wyznaczeniu kolejnych celów dla wypraw załogowych, z Marsem na czele. Rzecz w tym, że program Apollo wygasł dawno temu, a jego godnego następcy w dalszym ciągu na horyzoncie nie widać – ku frustracji wszystkich głów marzących o dogłębnym poznaniu Układu Słonecznego. Posucha trwa tak długo, że niektórzy uznaliby za sukces sam powrót na Księżyc; natomiast inni uważają, że taką wyprawę dałoby się wkomponować w szerszy kontekst, np. jako trampolinę do Czerwonej Planety i dalej (co nieco o tym pomyśle wspominałem tutaj). Już w latach 70. futuryści kreślili śmiałe plany baz księżycowych oraz pasów startowych dla ultranowoczesnych statków kosmicznych. Mówiąc ogólnie, chodziło o to aby uczynić z naszego naturalnego satelity swoistą bazę wypadową do dalszych rejonów Układu. Jako, że siła przyciągania Księżyca jest prawie sześciokrotnie słabsza od ziemskiej, to bardzo kusząca perspektywa. Przy okazji, baza taka mogłaby posłużyć jako swoisty poligon doświadczalny dla technologii niezbędnych do przeżycia w niegościnnym świecie. Wszystko, zaczynając od skafandrów aż po osłony chroniące przed promieniowaniem, wymaga gruntownego sprawdzenia. Taki test może wydawać się nadto kosztowny, ale pamiętajmy, że po lądowaniu na Marsie nie będzie już odwrotu. Z każdym nieujawnionym kłopotem astronauci będą sobie radzić sami, a inżynierowie w Huston będą mogli im najwyżej pomachać z odległości kilkudziesięciu milionów kilometrów. 

Wszystko wymaga konsekwencji działania polityków, techników, naukowców. Tylko tak można najpierw wrócić na Księżyc i w kolejnym etapie, w oparciu o zdobyte doświadczenie, polecieć na Marsa. Jeśli te warunki udałoby się spełnić, jestem przekonany, że moglibyśmy znaleźć się na Czerwonej Planecie w ciągu 20 lat, jeśli nie wcześniej. Bazę na Księżycu bylibyśmy w stanie zbudować odpowiednio wcześniej.

~ Harrison Schmitt

Z punktu widzenia nauki, jest to nawet lepszy argument niż te, które zadecydowały o locie w 1969 roku. Jeśli myślicie, że Stany Zjednoczone wysłały Armstronga, Aldrina i Collinsa po to aby zbadać parę kamieni i zmierzyć działanie wiatru słonecznego – to niestety jesteście naiwni. Apollo był diabelnie skutecznym pokazem siły i zagrywką polityczną, dlatego gdy przestał rajcować wyborców fundusze zaczęły szybko znikać. Ta historia uczy nas, że rozwój sam w sobie nie stanowi wystarczającej przesłanki dla wyłożenia grubej gotówki. Dlatego też, jeśli chcemy kiedykolwiek powrócić na Księżyc (nie wspominając o Marsie), konieczny będzie bodziec polityczny. Tutaj na scenę wkraczają Chiny, których Jadeitowy Królik dał światu jasno do zrozumienia, że nowe supermocarstwo ma również swoje kosmiczne ambicje. Na razie Chińczycy zadowalają się słaniem w przestrzeń łazików, ale po zakończeniu programu Change’e mogą zapragnąć również misji załogowych. 

chenge

Spełnianie amerykańskich aspiracji mógł rozpocząć program Constellation. Gdyby nie został odwołany, zgodnie z planem właśnie w tym roku bylibyśmy świadkami startu rakiety Ares, która umożliwiłaby wielki powrót Ziemian na Księżyc. Skoro jednak Waszyngton po każdym kroku w przód wykonuje dwa kroki w tył, chyba rzeczywiście naszemu pokoleniu przyjdzie pokładać nadzieję w Państwie Środka. 

Tylko nadzieję na co? O bazie księżycowej na razie nikt nie myśli, zaś załogowy lot na Marsa jest regularnie odkładany. Po co więc nam ten Księżyc? Obawiam się, że jeśli wrócimy, to w tym samym celu co za pierwszym razem: dla prestiżu, dla chwały, dla dumy narodowej. Dopóki nie nauczymy się wykorzystywać naszego kosmicznego towarzysza w bardziej kreatywny sposób, korzyści naukowe pozostaną minimalne.

Total
0
Shares
Zobacz też