11 listopada, dzień niepodległości, święto narodowe. To dobra chwila na rozważenie istoty patriotyzmu – oczywiście jak zwykle przemielonego przez machinę bezwzględnego racjonalizmu.
Patriotyzm – jako postawa powszechna, dostępna dla kogoś więcej niż wąskiego grona możnych – to dość późna moda, której przejawów na próżno szukać przed XIX stuleciem. Jasne, organizmy państwowe jak i wspólnoty kulturowo-językowe towarzyszą nam niemal od zarania cywilizacji, ale dla przeciętnego prostaka (~90% społeczeństwa) przez tysiąclecia, pierwszorzędnym problemem pozostawało napełnienie michy, a nie kolor sztandaru, pod którym przyszło mu walczyć o przetrwanie. (Wbrew pozorom wiele w tej materii się nie zmieniło. Ludzie wyjeżdżają za chlebem na zachód – i słusznie – po czym wysyłają nam pocztówki, przekonując o swej dozgonnej miłości do ojczyzny.) Gdy mości Kościuszko próbował poderwać Polaków do insurekcji przeciw zaborcy, kierował swe romantyczne apele przede wszystkim do szlachty. Aby pozyskać dla swej sprawy parobków, generał musiał wskazać na bardziej namacalną marchewkę, w formie Uniwersału połanieckiego ograniczającego ciężar pańszczyzny.
Prosty gospodarz działał racjonalnie. Szlachcic też, bo nierzadko walcząc o niepodległość, bronił swego tytułu i pozycji, które pod nową władzą mogły ulec rozmyciu.
Odwiedziłem niedawno forum RationalSkepticism.org i trafiłem na interesujący, budzący niemałe emocje wątek: Czym jest racjonalny patriotyzm? Pytanie niebagatelne, a odpowiedzi różnorodne. Pozwolę sobie zacytować co ciekawsze kawałki:
Zarówno słownik Merriam-Webster i Wikipedia opisuje patriotyzm, jako miłość do własnego kraju. Jest to stan emocjonalny, a nie szczególnie racjonalny. Wszyscy słyszeliśmy amerykańskie mity, o politykach, o bohaterach, o tym jak USA jest najwspanialszym narodem na świecie. Jednocześnie, znamy wiele dowodów świadczących o czymś przeciwnym.
Nie wszystkie rzeczy, które są irracjonalne są złe i nie wszystkie rzeczy, które są dobre, są racjonalne. Wystarczy nie wchodzić na drogę na szowinizmu i nie dać się ponieść młodzieńczym porywom nacjonalizmu (…). Mój kraj jest daleki od doskonałości, ale na ogół to spokojne, cywilizowane, tolerancyjne społeczeństwo, które przestrzega zasad demokracji, wolności i równości wobec prawa.
Przesłanki patriotyzmu nie są racjonalne i żenujące jest, gdy ktoś bredzi o tym, jak wspaniały jest ich kraj. To nie tylko dziecinne, ale też po prostu głupie, zważywszy, że większość patriotów nie wniosło żadnego realnego wkładu w obecny stan swojego narodu (…). Inna sprawa, że wszystkie kraje mają problemy, nawet mocarstwa takie jak USA mają straszną biedę w pewnych rejonach.
Kocham mój kraj i jestem dumny, że jestem Kanadyjczykiem. Jeśli chodzi o to, ja potrafiłbym poświęcić się (może nawet umrzeć) dla swojego narodu. I nie, nie uważam, że jesteśmy lepsi niż ktokolwiek inny, ale mamy swoją wolność, bo inni byli gotowi umrzeć, abyśmy mogli cieszyć się korzyściami życia w wolnym, sprawiedliwym i bezpiecznym społeczeństwie. Ich patriotyzm pozwolił mi żyć moim życiem, (…) i nigdy nie będę w stanie spłacić tego długu. Najlepsze, co mogę zrobić, to oddać cześć ich pamięci.
Fakt, że patrioci tak często wyrażają dumę z bycia Brytyjczykami, Australijczykami, Amerykanami, pokazuje, że wszyscy oni są naprawdę dumni z narodzin i życia w społeczeństwie, z danym zestawem poglądów, zasad, historią, kulturą, ideałami itd. Można argumentować, że masz prawo do dumy, ponieważ żyjesz w cywilizowanym kraju, ale sądzę, że to tylko pretekst, a nie powód patriotyzmu, ponieważ każdy, nawet w obszarach niecywilizowanych, jest dumny ze swojej ojczyzny.
Pamiętam jak pewnego dnia moja znajoma obśmiała szumny patriotyzm Amerykanów, którzy przecież są tylko „pozbawionym historii zlepkiem innych narodów”. Rozbawiło mnie takie postawienie sprawy, bo jeśli wyznacznikiem prawdziwości wspólnoty jest jej wiek, to cały glob powinien bić pokłony przed starożytnymi narodami Greków, Chińczyków czy Izraelitów. A wspólne pochodzenie? Czy etniczną mozaikę USA, wciąż nabierająca kolorytu, powinniśmy dyskwalifikować jako naród? Tu rzecz jest jeszcze zabawniejsza, bowiem argument ten łatwo wykorzystać jako broń obosieczną. Oczywiście, prześledzenie genotypu obywateli poszczególnych państw pozwala wyodrębnić haplogrupy słowiańskie, germańskie, ałtajskie i tak dalej. Jednakże, gdybyśmy wzięli pod lupę jednostki, rychło mogłoby się okazać, że niczego nieświadomy patriota ma babkę Ukrainkę, pradziadka Żyda i kuzyna Niemca. Wywodzimy się przecież z narodu, który przez wieki z otwartymi ramionami przyjmował włóczęgów, często zmieniał granicę i przez 123 lata dzielnie znosił osadnictwo ekspansywnych sąsiadów. Tak łatwo o tym zapomnieć machając flagą.
Sama historia pozostaje spoiwem o tyle ważnym, co iluzorycznym. Piszę tak przede wszystkim dlatego, że gros z nas nie ma tak naprawdę pojęcia o przeszłości Polski. Ba, wielu spośród patriotów wylęgających dziś na ulicę, nie wie o wydarzeniach z 11 listopada 1918 niczego poza hasłem „odzyskaliśmy niepodległość”. Nawet kujony, które przykładały się w szkole, znają jedynie pewne wybrane fragmenty naszych arcyciekawych dziejów. Nie wolno ich winić, ponieważ to pokłosie umyślnie prowadzonej przez każde państwo, polityki historycznej, polegającej na odpowiednim kreowaniu wydarzeń, mitologizowaniu postaci i wybielaniu win. To jak z rodzicem, który opowiada nam dziadku w AK, ale nie wspomina już o jego słabości do alkoholu i cotygodniowym tłuczeniu babci. Mamy rozpływać się nad Grunwaldem, hołdem ruskim i pruskim, bitwą o Anglię, czy Monte Cassino, ale już niekoniecznie musimy być świadomi naszych grzeszków. Rzecz jasna dotyczy to każdego narodu. Wszakże, jak wszyscy wiedzą, Niemcy powstali dopiero po II wojnie światowej, wywołanej przez mityczny lud nazistów, zaś Rosjanie przez całą swoją historię jedynie się bronili przed zakusami agresywnych sąsiadów.
Pod wieloma względami to właśnie Amerykanie stanowią naród pełną gębą, a ich patriotyzm wydaje się bardziej szczery i racjonalny niż europejskie pozy. To prawda, że historia Stanów Zjednoczonych nie sięga nawet trzech wieków. Faktem pozostaje również, że dawni kolonizatorzy byli po prostu przybyszami wywodzącymi się z już istniejących, rozwiniętych społeczeństw. Jednak mimo to, nawet pierwsze pokolenie Amerykanów, żyjące w czasach ojców założycieli, miało prawo czuć ducha wspólnoty. Mieli oni niepowtarzalną okazję zbudowania narodu od podstaw, własnymi rękami, na wybranych przez siebie fundamentach. To zupełnie co innego niż europejskie narody o średniowiecznym rodowodzie, które pojawiły się w sposób spontaniczny, samoistny, w pewnej mierze przypadkowy. Nas łączy język i historia, natomiast Amerykanów pewien zestaw idei, za którym goniły miliony europejskich migrantów.
Czy Polak potrafi wskazać takie uniwersalne wartości, łączące go z sąsiadami, jednocześnie odróżniające go od Czecha, Niemca lub Węgra? Pięćset lat temu szlachta przenajświętszej Rzeczypospolitej, mogłaby wskazać na swe umiłowanie wolności, niezależności i niepowtarzalny sposób bycia. Jeszcze kilka dekad temu mówilibyśmy o solidarności, która w sposób bezprecedensowy zmobilizowała masy społeczne do wspólnego wystąpienia przeciw znienawidzonej władzy i wielkiemu bratu ze wschodu. Niestety zaraz po osiągnięciu szczytnego celu okazało się, że formuła „S” uległa wyczerpaniu, a każdy Polak wie lepiej od reszty jak powinna wyglądać rzeczywistość nowej Rzeczpospolitej. Co smutniejsze, po upływie ćwierć wieku, dzielące nas rysy zamiast zniknąć, przeistoczyły się w straszliwe rozpadliny.
Maszerujemy więc z gębami umalowanymi na biało-czerwono, w ramię w ramię z osobą, która na co dzień nawet nie uśmiechnie się do nas na ulicy. Gdyby nie język, nie jeden z nas odkryłby, że więcej łączy go z Włochem, Francuzem czy Szwedem. Zresztą o czym ja tu mówię, skoro niemalże tradycją stały się już oddzielne manifestacje mające wyraźnie odróżnić „nas” od „nich”, w ramach tego samego narodu. Tak święto ojczyzny pielęgnuje partykularyzmy zamiast łączyć.
A jednak patriotyzm pozostaje nie mniej użyteczny niż 50, 100 i 150 lat temu. Różnica jest taka, że dziś ma niejedno oblicze i zależnie od jednostki, służy skrajnie różnym celom. Dla polityka to eleganckie narzędzie manipulacji, dla wichrzyciela szlachetny pretekst do wyrwania kostki brukowej, a dla przeciętnego obywatela sposób na zachowanie własnej tożsamości. To czy pozytywy przeważają nad zagrożeniami pozostawiam waszej ocenie. Ja jedynie, jak zawsze namawiam do przepuszczenia kwestii przez pryzmat racjonalizmu. Osobiście skłonię się ku słowom jednego z cytowanych forumowiczów: nie zawsze to co irracjonalne jest złe i nie wszystkie rzeczy dobre, są racjonalne.