Przychodzi taki dzień gdy człowiek spogląda z dystansu na różne sprawy. Ja mam to (nie)szczęście, że kwestię swojego wykształcenia mogę ocenić z nadzwyczaj szerokiej perspektywy.
Wszystko dlatego, że posiadam wysoko położony punkt odniesienia. Gdy powziąłem decyzję o studiowaniu równolegle drugiego kierunku – nie z jakiegoś przymusu, lecz dla spełnienia ambicji – nie przewidywałem jakiego szoku mogę doznać. Poczułem się jak nurek z chorobą dekompresyjną, po zbyt prędkim wynurzeniu. Jeden system, jedno miasto, jedna uczelnia, a jednak wydziały miały ze sobą tyle wspólnego co Sudety z Himalajami. Niby w obu przypadkach mamy do czynienia z górami, a jednak żaden himalaista nie podczepi do swojego CV zdobycia Śnieżki.
Nawet nie będę próbował wymieniać tu wszystkich dysproporcji, bo ani ich nie spisywałem, ani nie chcę tu tworzyć zbyt długiej wyliczanki gorzkich żali. Aby nie popaść w gołosłowie wystarczy kilka, szczególnie kompromitujących faktów. Ale od czego zacząć? Które wstydliwe zjawisko najbardziej uchybia godności uniwersytetu?
Może od pięćdziesięciokilkuletniego doktora, naukowego “wiecznego talentu”, niemogącego zdobyć upragnionej habilitacji i zajmującego miejsce młodym zdolnym? Nie żebym miał jakiś osobisty żal. Kulturalny jegomość, raczej sympatyczny i życzliwy dla otoczenia. Rzecz w tym, że ten człowiek to zupełna odwrotność archetypu naukowca; a tego zdzierżyć już nie potrafię. Wyobraźcie sobie obraz wykładowcy, który otwarcie przyznaje się do prenumerowania podejrzanych czasopism traktujących o zjawiskach paranormalnych. Takiego, który potrafi przerwać swój wywód ad rem (a i tak słaby), aby przemycić jakąś teorię spiskową (oczywiście spoza swojej dziedziny) lub tezę stojącą w sprzeczności, nie tylko z aktualnym stanem wiedzy ale również metodologią naukową. Wielu słuchaczy nie zauważało tych “smaczków” bądź też przymykało na nie oczy. W końcu jakie to ma znaczenie? Że naukowiec, porzuca zasady logiki i przedkłada fantazję ponad fakty i proces dowodzenia?
Na tym stanowisku to zbrodnia.
Nawet profesor ma prawo czegoś nie pojmować, nie znać, walnąć babola, ale do cholery – ma być naukowcem! Internetowy anonim może sobie pozwolić na “alternatywne” myślenie (czyt. brak myślenia), chciejstwo, upośledzenie funkcji poznawczych. Nie pracownik naukowy. Nie przedstawiciel intelektualnej elity narodu.
Są też inni. Pewien bardzo lubiany profesor wydaje się – dla kontrastu – świetnym naukowcem, co jednak nie przeszkadza mu w niewywiązywaniu się z podstawowych obowiązków dydaktycznych. Mimo, iż prowadzi jeden z istotniejszych przedmiotów na kierunku, zamiast egzaminu urządza farsę. Ku uciesze większości studentów, schowany za otwartą gazetą wykładowca nie dostrzega merytorycznych “pomocy” wyciągniętych na ławki, choćby nawet grubych jak Biblia podręczników. A żeby jeszcze nie było za trudno, profesor pozwala na wymianę jednego z trzech wylosowanych pytań, jeśli nie siadło. Nie wierzyłem w to co widziałem. Podobnie jak w to, że grupka delikwentów mimo wszystko potrzebowała poprawki.
Trzeci to personifikacja nieogarniętości. Nie wiem czy cierpi na Aspergera, czy po prostu obrał sobie za cel zdobycie sławy skrajnego dziwaka i introwertyka. Gdy mówi – a mówi szybko, cicho, niewyraźnie i niepoprawnie – niemal zawsze wbija wzrok w podłogę, a gdy rozmówcą jest kobieta, zawsze. Stale sprawia wrażenie jakby żył we własnym świecie. Zapytacie jak można komuś takiemu pozwolić na prowadzenie wykładów na uczelni? Również zadaję sobie to pytanie. Zwłaszcza, że to dopiero pierwsza z długiej listy dziwactw profesora, jakie wypływają przy niemal każdej interakcji ze studentami. To beznadziejne uczucie, gdy masz przed sobą inteligentną osobę, która powinna być autorytetem; a jedyne na co możesz się zdobyć to zażenowanie i irytacja.
Zestawcie to teraz z powszechnym narzekaniem środowisk akademickich na stale spadający poziom wiedzy i zaangażowania studentów. Oj chyba ktoś nie dostrzega podkładu kolejowego we własnym oku.
Książkę mógłbym napisać o frustracjach związanych ze sferą organizacyjną śmierdzącego PRL-em przybytku. Skrajny formalizm (jak na ironię, o wiele bardziej upierdliwy niż na Wydziale Prawa!), idiotycznie ułożone plany i wieczne kolejki po wszystko. Miałem taką jedną, nieciekawą przygodę w zeszłym roku, gdy przez jakąś odgórną omyłkę nie zostałem dopisany do listy studentów na lektorat z języka obcego. Dziekanat najwyraźniej oburzony zadawaniem trudnych pytań, odesłał mnie bezpośrednio do ćwiczeniowca. Rusycystka, której styl bycia mógłby wskazywać na bogatą karierę w KGB, po soczystym ochrzanie również mnie zbyła. Tak trafiłem do mitycznych informatyków obsługujących akademicki system – oni także stwierdzili brak swojej odpowiedzialności. Powróciłem więc do dziekanatu, gdzie mnie – intruza – jeszcze ponaglano abym to “jakoś” załatwił. Po licznych telefonach odwiedziłem centrum językowe administrujące lektoraty. Tam początkowo odmówiono mi pomocy, gdyż… muszę posiadać zgodę ćwiczeniowca. W czasie kolejnego ochrzanu od kagiebistki, usłyszałem, że nie dostanę żadnego podpisu bo to centrum rozdaje żetony umożliwiające zapisy… Zabawa toczyła się grubo ponad miesiąc, kiedy trafiłem na jakąś milszą panią, która zamiast mnie odsyłać do kolejnych drzwi, po prostu postukała na klawiaturze przez trzy minuty i ręcznie dodała mnie do listy. Później nastąpił jeszcze tylko jeden opieprz. Znów od rusycystki, za przyjście z indeksem po terminie.
A w mediach mówią, że to gry i filmy wywołują agresję. Najzabawniejsze było to, że chodziło jedynie o przepisanie oceny z pierwszego kierunku studiów. Formalne zawiłości, nie po raz pierwszy, sprawiły po wielokroć więcej udręki niż rzeczywiste egzaminy.
Zresztą ten aspekt organizacji studiów również leży i kwiczy. Chociaż z zasady wykładowca nie powinien zmuszać studenta do zdawania egzaminu z przedmiotu, który już kiedyś zaliczał (np. na innym kierunku), w praktyce wszystko odbywa się według osobistych widzimisów. W ten sposób, prowadzący zajęcia z przedmiotu X, może nie przepisać zaliczenia jeśli błagalnik uprzednio zdawał go pod nieco inną nazwą. Nawet jeżeli kuł ten sam materiał i korzystał dokładnie z tej samej literatury. Bo nie.
Pewnie to wina moich zbyt wysokich wymagań względem uczelni. Prawdopodobnie gdybym nie przybył z zewnątrz, z innego wydziału, prędko przesiąkłbym patologią, unikając niezliczonych ataków irytacji. Najbardziej gryzie mnie myśl, że cały ten cyrk – bynajmniej nie jedyny w Polsce – wydaje dyplomy równie prawdziwe i ważne, co każda inna uczelnia.