Podążając za Saganem: kto jest reprezentantem ludzkości?
Popularne pytanie, pojawiające się podczas rozważań na temat kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi, brzmi: co my mamy im do powiedzenia? Moim zdaniem, nie mniej istotnym problemem jest: kto ma z nimi rozmawiać, w naszym imieniu?
Podążając za Saganem: kosmiczne pieniądze wyrzucane w błoto?
Program SETI zawsze budził emocje. Nie tylko entuzjastów poszukiwania inteligencji pozaziemskiej, ale przede wszystkim sceptyków, którzy jednym tchnieniem wymieniliby dziesięć pewniejszych inwestycji. Odpowiedzmy sobie na pytanie, co jest większym szaleństwem: poświęcanie ludzi i środków w celu poszukiwania czegoś co może w ogóle nie istnieć, czy też nie podjęcie żadnych działań i pozostawienie potencjalnie największego odkrycia w dziejach, odłogiem?
Niniejszy tekst należy do nowej serii rozważań, inspirowanych najwybitniejszymi dziełami gatunku literatury science-fiction. Zaczynamy od dzieła Carla Sagana, Kontakt.
Powyższy dylemat to jeszcze dalej idąca wariacja sporu o sens prowadzenia tzw. badań podstawowych (klik!). Sprowadza się on do często stawianego pytania, dlaczego mamy wydać kilka miliardów euro na poszukiwanie niemającej praktycznego zastosowania cząstki? W przypadku SETI sprawa ma się jeszcze gorzej. Badacze przy Wielkim Zderzaczu Hadronów, wiedzą przynajmniej czego oczekują, a poza tym zawsze mogą obronić się setką odkryć pobocznych. Poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej, choć z zewnątrz atrakcyjne, nie daje zupełnie żadnej gwarancji odniesienia jakiegokolwiek sukcesu. I to z wielu powodów. Nie wiemy ani czy kosmici używają do komunikacji fal elektromagnetycznych, ani czy chcą podjąć z nami konwersację, ani nawet czy jakakolwiek cywilizacja techniczna w ogóle istnieje, bądź żyje w naszym zasięgu! Wszystko rozbija się o legendarne równanie Drake’a, które w istocie nie daje nam żadnych konkretnych odpowiedzi, ponieważ samo opiera się na mocno rozmytych szacunkach.
Czy Dave miał rację? Czy SETI i Argus są niczym innym, jak zbiorowym złudzeniem kilku astronomów, których zawiódł los? I czy to uczciwe, aby przez tyle lat — pomimo braku jakiegokolwiek sygnału — ciągnąć Projekt dalej, opracowywać kolejne strategie, wyszukiwać wciąż nowe, kosztowne instrumentacje? Czy w ogóle istnieje coś, co bywa przekonywającym znakiem klęski? Po którym naprawdę zachciałoby się rzucić to wszystko i zwrócić ku czemuś bezpieczniejszemu, gwarantującemu konkretniejsze rezultaty?
W Kontakcie, Carl Sagan ukazuje nam cały konflikt interesów w przewrotny sposób. Ciągle artykułuje wszelkie, jak najbardziej prawdziwe i poważne zastrzeżenia co do sensu poszukiwania życia pozaziemskiego, po czym wydaje się pytać: a co jeśli mamy szczęście i to wiekopomne odkrycie rzeczywiście znajduje się w zasięgu ręki? Co jeśli życie jest naprawdę powszechne lub po prostu wskutek zbiegu okoliczności jakaś cywilizacja znajduje się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie? Dokładnie taka sytuacja zostaje nam przedstawiona. Ekipa Ellie natrafia na sygnał dochodzący z położonej 26 lat świetlnych od Ziemi Vegi. W skali galaktyki liczącej 100 tysięcy lat świetlnych średnicy to naprawdę “tuż za rogiem”. Z drugiej jednak strony, dużo bardziej odległa gwiazda nie byłaby zbyt użyteczna dla powieści. Co nam po wiadomości wysłanej, dajmy na to 10 tysięcy lat temu? Rozsądnie należałoby założyć, że nadawcy już nie istnieją lub wynieśli się w zupełnie inne miejsce. Poza tym, znacznie przyjemniejsza wydaje się perspektywa sąsiadów, z którymi można wejść w konwersację w czasie poniżej jednego pokolenia…
Niestety jak dotąd scenariusz Kontaktu nie zaistniał w rzeczywistości. Rzecz jasna, nie daje nam to prawa to wyrokowania, ale na pewno powinno ostudzić głowy najgorętszych zwolenników projektu. Nawet jeżeli życie pozaziemskie istnieje i występuje powszechnie, to i tak poszukiwania mogą ciągnąć się latami.
Nic dziwnego, że zarówno w życiu fikcyjnej pani doktor, jak i prawdziwych pionierów SETI regularnie pojawiają się chwile zwątpienia i kryzysy, zarówno naukowe jak i finansowe. W połowie lat 70. Michael Hart, David Viewing i inni, posuwali się do brutalnych i pesymistycznych argumentów: skoro dotąd nie natrafiliśmy na żaden kosmiczny transparent, to marnujemy czas i pieniądze. W jednym z artykułów naukowcy stwierdzili ponadto, że gdyby Drogę Mleczną zamieszkiwała chociaż jedna zaawansowana cywilizacja – a jeśli życie jest powszechne, nie powinno to stanowić problemu – to w czasie poniżej miliona lat powinna kolonizować obszar niemal całej galaktyki. Tymczasem nie potrafimy przechwycić nawet jednej informacji radiowej. Z tezą Harta i Viewinga nie zgodził się Sebastian von Hoerner, lecz jego wizja również nie jest zbyt korzystna dla SETI. Niemiecki astrofizyk założył – do czego lekko się przychylam – że żadna cywilizacja, nawet wielokrotnie przewyższająca nas zdolnościami, nie podołała wyzwaniu ucieczki poza własny układ planetarny. W takim przypadku, nigdy nie będzie nam dane uścisnąć dłoni kosmity, nawet jeśli gdzieś tam żyje.
Nigdzie żadnej inteligencji poza Ziemią? Te wszystkie miliardy planet — na stracenie? Pustynne? Martwe? Istoty inteligentne rzucone tylko tu, w ten ciemny kąt nieopisanie olbrzymiego wszechświata?… Choć najusilniej się starała, po prostu nie była w stanie przyjąć takiego rozumowania. Byłoby ono zbyt pokrewne odwiecznym ludzkim lękom i oczekiwaniom, a także niedowiedzionym teoriom o życiu po śmierci i różnym pseudonaukom w rodzaju astrologii. To byłoby nowoczesnym wcieleniem geocentryzmu — idei naszych przodków, że jesteśmy pępkiem wszechświata.
Przeczesywanie kosmicznej piaskownicy w poszukiwaniu okruchu życia to nadzieja szaleńca. Nie mam co do tego złudzeń, ale mimo to, uważam dalsze poszukiwania za konieczne. Nie potrafię, tak jak Ellie Arroway, oprzeć swojego rozumowania o romantyczną wizję tysięcy światów podobnych lub lepszych od Ziemi. Nie przemawia do mnie argument o marnotrawstwie gigantycznej przestrzeni, który zakrawa na zwykłe chciejstwo. Myślę jednak, że koszt SETI, znacznie mniejszy niż inwestycje w loty kosmiczne i wręcz śmiesznie mały w stosunku chociażby do wydatków wojskowych, to niewygórowana cena, na którą możemy sobie pozwolić.
Nawet jeśli to się nie uda, tym bardziej zaczniemy cenić unikalność i cenę życia na naszej Ziemi – a to fakt, który zawsze warto sobie uświadomić.
Zgodnie z postanowieniem, odkopałem swój kanał YouTube. Tym samym rozpocząłem nową serię, będącą w zasadzie multimedialną wersją starych, dobrych AstroCiekawostek. Jak na razie zaplanowałem...

AstroFakty #1: Wielki Wybuch
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to twórczość ani szczególnie wyrafinowana ani pomysłowa, ale spoglądając na zagraniczne wzorce (przede wszystkim kanał Alltime10s), ma jakieś szanse na przyjęcie. I tak nie mam niczego do stracenia, w przypadku porażki kanał po prostu znów obumrze.
Głupota na niedzielę: mała solucja dla gości z kosmosu
Inteligentne istoty pozaziemskie nie tylko istnieją, ale są też silnie zaangażowane w sprawy naszej planety. Przedstawiciele dwóch, dwunastu lub nawet osiemdziesięciu kosmicznych cywilizacji żyją wśród nas i wpływają na nasze losy. Tak przynajmniej twierdzi były minister obrony Kanady, Paul Hellyer.
‚Nasz inny wszechświat’ – recenzja
Castle Bravo – bardzo pechowa eksplozja
Z zasady stoję murem za naukowcami broniąc nawet najbardziej kontrowersyjnych i ryzykownych działań. Jednak przypadek testu nuklearnego Castle Bravo przypomina, że przewidywania nawet najtęższego umysłu, pozostają obarczone ryzykiem błędu, a drobna omyłka może czasem doprowadzić do gigantycznej katastrofy.
700 x Hiroszima
Kapitulacja Japonii i formalne zakończenie II wojny światowej dla dwóch największych triumfatorów konfliktu, Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, oznaczało jedynie przejście na inny poziom rywalizacji. Stalin dopiął swego i już po 4 latach cieszył się z sukcesu własnego programu jądrowego. Rząd USA chcąc utrzymać technologiczną przewagę, rychło zaakceptował plany stworzenia “superbomby”. Nowa broń miała straszyć mocą setki, a najlepiej tysięcy razy większą od tych, które zrównały z ziemią Hiroszimę i Nagasaki. Niemała część naukowców – w tym sam ojciec Projektu Manhattan Robert Oppenheimer – przerażeni straszliwymi następstwami ewentualnej wojny, publicznie bojkotowali nowe, śmiercionośne wytyczne. Na szczęście dla polityków następcy Oppenheimera, pochodzący z Węgier Edward Teller i Polak Stanisław Ulam, nie mieli takich skrupułów, otwarcie mówiąc o potrzebie zwycięstwa w historycznym wyścigu zbrojeń.
Pierwszą bombę nowego typu zdetonowano jesienią 1952 roku. Metoda działania zwykłych ładunków jądrowych oparta była o prostą reakcję łańcuchową rozpadu atomów uranu lub plutonu. W przypadku bomby termojądrowej Tellera-Ulama, reakcja rozszczepienia stanowiła jedynie element wstępny, inicjujący jeszcze bardziej energetyczny proces syntezy atomów wodoru. Efekt? Temperatura w miejscu wybuchu pięciokrotnie przekroczyła temperaturę jądra słonecznego (nawet 70 mln °C), a mierząca półtorej kilometra średnicy wysepka Elugh po prostu wyparowała. Jednak próba Ivy Mike jeszcze nie satysfakcjonowała Waszyngtonu.
Błyski pośrodku Pacyfiku
Dziewiczy ładunek termojądrowy nie nadawał się do użycia na polu walki. Co z tego, że siła wybuchu była 700 razy większa od tej osiągniętej w Hiroszimie, skoro całość konstrukcji ważyła ponad 60 ton i miała rozmiary trzypiętrowego budynku? Tymczasem Sowieci już kończyli prace nad własną bombą wodorową RDS-6. Co prawda znacznie słabszą, ale możliwą do zrzucenia z pokładu bombowca i seryjnej produkcji.
Rolę poligonu doświadczalnego dla amerykańskich testów jądrowych tego okresu, pełniły położone w sercu Pacyfiku Wyspy Marshalla. Łącznie do końca dekady, na archipelagu przeprowadzono 67 prób jądrowych i termojądrowych. Do większości detonacji doszło na atolu Enewetak, a w roku 1953 do prób zaadaptowano również sąsiedni atol Bikini. Właśnie tam miał mieć miejsce największy i jednocześnie feralny test kolejnej “superbomby”. W kwietniu zamknięto wody terytorialne państewka, ewakuowano mieszkańców i rozpoczęto budowę infrastruktury potrzebnej dla około dwóch tysięcy żołnierzy-obserwatorów i badaczy.
Pierwszym grzechem ekipy naukowców było oparcie przygotowań do eksperymentu o doświadczenia zdobyte podczas poprzednich prób – jak się wkrótce miało okazać, doświadczenia ubogie i zupełnie nieprzystające do nowych warunków. Po macoszemu potraktowano problem rozmieszczenia punktów obserwacyjnych, zabezpieczenia sąsiednich atoli i ewentualnej ewakuacji, nazbyt skromnie oceniając zasięg radioaktywnego opadu. Zignorowano również szczegółowe raporty pogodowe, nie sądząc aby mogły mieć one poważne znaczenie. Wszystko przy założeniu, że konstruowany ładunek osiągnie moc od 4 do maksymalnie 6 megaton, tj. kilkaset razy większą od Little Boya, ale o połowę mniejszą niż bomba użyta w ramach operacji Ivy Mike. Specjaliści, w swojej nonszalancji nie pozostawili dostatecznie szerokiego marginesu na wypadek błędu.
.gif)
Zabójcza Krewetka
Ładunek o sympatycznej nazwie Krewetka (ang. Shrimp), dzięki pięciokrotnemu zmniejszeniu rozmiarów w stosunku do poprzednika, spełniał wszelkie wymagania pola walki. Detonacja Krewetki nastąpiła 1 marca 1954 roku o godzinie 6:45. Obserwatorzy przebywający najbliżej epicentrum, w oddalonym o 30 km bunkrze, po upływie niespełna pół minuty wiedzieli, że coś poszło nie tak. Fala uderzeniowa, która do nich dotarła nie straciła impetu: odczuli wyraźny wstrząs a na grubych żelbetonowych ścianach pojawiły się pęknięcia. Żołnierze obserwujący test z pokładów oddalonych o niecałe 40 km USS Bairoko i USS Curtiss, również przeżyli niemiłe zaskoczenie. Nie tylko dlatego, że ujrzeli na horyzoncie kulę ognia o średnicy 7 km, zamiast planowanych 3–4 km, a fala uderzeniowa niemal przewróciła statki, ale również z powodu opadu “śniegu” jaki nastąpił po kilkunastu minutach. Badacze zdawali sobie sprawę, że ten nienaturalny biały osad niesie ze sobą śmiertelne skażenie, które niebawem zostanie rozrzucone przez wiatr na ogromnym obszarze ponad 400 kilometrów od epicentrum.
Paliwem dla termojądrowego modułu bomby był deuterek litu. Deuter to oczywiście izotop wodoru wyróżniający się posiadaniem w jądrze jednego neutronu. Z kolei obecny w paliwie lit występował w dwóch odmianach: 6Li i 7Li, przy czym ten drugi według uczonych nie powinien odegrać żadnej roli w reakcji. Była to katastrofalna pomyłka. Pod wpływem ogromnej energii atomy 7Li zaczęły masowo tracić neutrony, przeistaczając się w nadprogramowe paliwo jądrowe. Zamiast przewidywanej mocy około 5 megaton, Krewetka osiągnęła 15 megaton, stając się zdecydowanie najpotężniejszą bombą skonstruowaną ludzkimi rękoma do tego momentu.

Koniec końców, fala uderzeniowa nikogo nie zabiła. Sen z powiek amerykańskich uczonych spędzała nie energia eksplozji, a jej źródło. Aż 67% siły wybuchu pochodziło nie z syntezy termojądrowej, a z wyjątkowo “brudnego” procesu rozszczepienia. Aby zrozumieć skalę błędu, warto porównać test Castle Bravo z mającą nastąpić kilka lat później detonacją Car Bomby. Moc legendarnej broni Sowietów osiągnęła niebotyczną wartość 58 megaton (!), a więc wielokrotnie większą od naszej Krewetki, ale jedynie 3% tej energii pochodziło prosto z rozszczepienia. Współcześnie zwraca się również uwagę na nienajlepszy wybór miejsca na poligon. Rosjanie przeprowadzali swoje próby na skutej lodem Nowej Ziemi, z kolei Amerykanie wysadzili w powietrze (dosłownie) tysiące ton piasku i… rafy koralowej. Dokładny zasięg promieniotwórczego opadu (ang. fallout) bardzo lekkich i większych niż sądzono cząsteczek podłoża do dziś budzi kontrowersje.
Jak relacjonował świadek tego zdarzenia, nauczyciel z sąsiedniego atolu Rongelap: O godzinie 11:30 klasy zostały zwolnione z lekcji. Uczniowie i ja wyszliśmy na zewnątrz obserwując jak spada z nieba proszek. Dzieci nigdy czegoś takiego nie widziały, więc próbowały łapać te cząstki a nawet je połykać…
W ten sposób to Rosjanie zapisali się na kartach historii jako konstruktorzy najpotężniejszej bomby, a Amerykanów zapamiętamy jako autorów największego skażenia radiologicznego wywołanego eksplozją termojądrową. Choć w chwili samego testu Castle Bravo nie zginęła ani jedna osoba, opad radioaktywny spowodował objawy choroby popromiennej u większości świadków zdarzenia, a kilkunastu spośród nich wkrótce zmarło. Atol Bikini do dziś nie uwolnił się całkowicie od skutków testu.