Początkowo, gdy w mojej głowie pojawił się pomysł napisania tego tekstu, odrzuciłem go. Pomyślałem, że nie ma sensu publikować na forum treści – w pewnym stopniu – osobistych oraz niezwiązanych ściśle z profilem tego bloga. Sprawa jednak nie dawała mi spokoju i wiem, że dopóki nie napiszę kilku słów, będzie mnie trapiło poczucie niespełnionego obowiązku.
A za swoją powinność uważam złożenie choćby krótkiego hołdu mojemu nauczycielowi i naukowemu przewodnikowi – profesorowi Adamowi Lityńskiemu – który właśnie oficjalnie poinformował o swoim przejściu na emeryturę.
To, że sędziwy Profesor w końcu zakończy bogatą karierę, było do przewidzenia. A jednak, mimo tego oczywistego „zagrożenia”, nie miałem wątpliwości podczas wyboru promotora. Już na pierwszym roku, mimo kompletnego braku studenckiego doświadczenia i bardzo powierzchownej znajomości kadry naukowej, mając za sobą raptem kilka wykładów, wiedziałem że na moim przyszłym dyplomie musi się znaleźć podpis Adama Lityńskiego. Żaden inny. Chciałem mieć jak najwięcej do czynienia z naukowcem starej daty, prawdziwym specjalistą w swojej dziedzinie, od którego rzeczywiście się czegoś nauczę.
Z perspektywy czasu widzę, że wcale się nie pomyliłem w swoich ocenach. Mimo czterech lat studiowania prawa i roku historii, w moim osobistym rankingu nikt nie zdołał zdetronizować Profesora. Był zawsze niezwykle uprzejmy i pomocny, dostępny dla studentów, odpowiednio wymagający, świetnie zorganizowany oraz punktualny, ale o gołębim sercu i wielkim poczuciu humoru. Zależało mu na przekazaniu wiedzy i zainteresowaniu przedmiotem, a nie tylko odbębnieniu materiału. Nie jestem w tych opiniach odosobniony i ze świecą szukać studenta Wydziału Prawa UŚ, który powiedziałby złe słowo na temat prof. Lityńskiego.
Nawet teraz, dowiedziawszy się o emeryturze promotora, w żaden sposób nie żałuję swojego wyboru. Jeszcze przed publicznym odejściem, Profesor wystosował notkę do swoich seminarzystów. Zapewnił w niej, że nikogo nie zostawi bez pomocy – choćby nieoficjalnej. To niezwykła uprzejmość, zważywszy na coraz pospolitsze lekceważenie swoich obowiązków przez promotorów. Nikogo dziś nie dziwi sytuacja, w której pracownik naukowy niemal z dnia na dzień, bez wcześniejszego uprzedzenia, porzuca swoich studentów, nie poczuwając się do odpowiedzialności.
Z czystym sumieniem mogę napisać, że (niestety) tacy ludzie w świecie nauki to „gatunek” zagrożony. Pozostaje mi się cieszyć, że poza wyżywającymi się na studentach magistrami, wrednymi doktorami i często zadufanymi w sobie profesorami o ego wielkości Canis Majoris, miałem okazję osobiście uczyć się u człowieka, którego bez cienia wątpliwości mogę nazwać autorytetem.
Jeśli macie podobne szczęście i szansę na współpracę z Profesorem przez duże „P”, nie lekceważcie tego i bezwstydnie czerpcie z jego wiedzy i doświadczenia na ile to tylko możliwe. Wielu takich w życiu nie spotkacie. Gwarantuję.