Zbudujmy społeczeństwo odkrywców

Współczesny Polak nie posiada wiedzy na temat otaczającej go, fizycznej rzeczywistości. Pisałem już o tym i będę to powtarzał do znudzenia. Postulaty ogólnej teorii względności brzmią dla wielu jak motyw z kiczowatego science-fiction, Ziemię uważamy za całkowicie bezpieczny i stworzony dla naszej wygody pępek wszechświata, natomiast mechanika kwantowa pretenduje do miana bzdurnej fantazji mającej więcej wspólnego z mistycyzmem niż nauką.

By nie być gołosłownym: przeglądając komentarze na pewnym portalu internetowym, dowiedziałem się m.in., że mechanika kwantowa to “czyste teoretyzowanie”, nie można jej “brać na poważnie” i “różni się od religii tylko tym, że nie oferuje życia wiecznego”. Brak wiedzy to jeszcze nie grzech, ale już zabieranie głosu w dyskusji leżącej merytorycznie na zupełnie innym kontynencie niż własne zainteresowania, świadczy o godnej pozazdroszczenia pewności siebie.

Zostawmy to jednak na boku.

Po przeczytaniu kolejnej porcji brawurowych komentarzy przyszła mi do głowy nietypowa, może nawet nieco naiwna idea. Pomysł, który bez wielkich nakładów i długoletnich reform, mógłby zauważalnie zwiększyć społeczną świadomość i jednocześnie złagodzić porażający poziom ignorancji naukowej, z jaką użeramy się na co dzień. Wszystko to, osiągniemy przez… dodanie do szkolnego kanonu pozycji popularnonaukowych.

Ostudzę nawet swój reformatorski zapał. Dodajmy jedną, krótką i operującą prostym językiem książkę dotykającą sfery naukowej. Nie narzucam nawet konkretnych tytułów czy nazwisk, gdyż autorów godnych zająć miejsce między Sienkiewiczem a Żeromskim, można wymienić aż nadto. Wymagam spełnienia co najwyżej jednego kryterium: lektura musi zainteresować przeciętnie rozgarniętego nastolatka.

Nie chodziłoby tu bowiem o naukę wzorów, rozwiązywanie zadań i wkuwanie definicji. Nikt nie przepytywałby uczniów z równania Diraca lub definicji czasoprzestrzeni Minkowskiego. Miło byłoby jednak, gdyby potencjalny maturzysta żyjący w XXI wieku, przynajmniej kojarzył takie hasła jak: kot Schrödingera, paradoks dziadka czy czarna dziura. Zauważmy, że niektóre pojęcia urosły do rangi memów, pojawiają się w popkulturze będąc czymś więcej niż tylko naukowymi terminami. W tym znaczeniu, nie różnią się one znacząco od motywów literackich, z jakimi zapoznaje się uczniów na lekcjach języka polskiego.

Nie ukrywam, że w obliczu takiej reformy, liczyłbym również na reorientacje polskiej kultury czytelniczej. Poważnie: ilu z waszych znajomych regularnie sięga do literatury naukowej lub popularnonaukowej? No dobra, ilu miało w ręku przynajmniej kilka książek niefabularnych? I nie pytam tu o osobników, którzy ostatni raz przeczytali stronę tekstu, przewracając instrukcję do telewizora. System edukacji całkowicie dyskryminuje książki popularnonaukowe, ładując w nas dziesiątki woluminów beletrystyki. Oczywiście nie neguję tu ogólnego sensu zapoznawania z literaturą piękną – trzeba zetknąć się z różnymi stylami, epokami, poznać zasłużonych autorów i klasyczne tytuły. Tyle tylko, że uczniowie nie powinni przy tym tracić z oczu innych wartości jakie niesie ze sobą czytanie. Książki mogą nie tylko rozwijać wyobraźnie, ale również krzepić racjonalizm oraz skłaniać do filozoficznego spojrzenia na świat.

Nie uważam tego zadania za niewykonalne. Pewnie znów wykazuję się nadmierną wiarą w ludzkość, ale podobnie jak Carl Sagan, myślę że w każdym z nas drzemie pierwiastek sceptyka i odkrywcy. Szkoła natomiast, powinna robić wszystko, aby konfrontacja dziecięcej fascynacji nauką z przyziemnymi lekcjami fizyki, biologii i chemii, przebiegła jak najdelikatniej.

Wielu z was uzna ten koncept za ekstrawagancki i niemający szansy powodzenia. Ale czy cokolwiek ryzykujemy? Jedna właściwa lektura, nakreślona przez wirtuoza w swoim fachu, może bardzo pozytywnie wpłynąć na stosunek nastolatka względem nauki. A jeśli nie, to przynajmniej zmniejszy liczbę ludzi po maturze, myślących, że rok świetlny to miara czasu.

Total
0
Shares
Zobacz też