Samotny na Czerwonej Planecie – recenzja ‘Marsjanina’

Znajdujecie się na powierzchni Marsa, kilkaset milionów kilometrów od domu. Panuje temperatura porównywalna z antarktycznymi rekordami. Atmosfera składa się niemal wyłącznie z niepożądanego dwutlenku węgla. Posiadacie ściśle ograniczone zapasy wody oraz żywności, które pozwolą na przeżycie najwyżej kilkuset dni. W dodatku nie widzicie sposobu na nawiązanie łączności z widniejącą na nieboskłonie, maleńką Ziemią. 

Właśnie wczuliście się w beznadziejną sytuację w jakiej znalazł się tytułowy Marsjanin. Ci z was, którzy mają za sobą lekturę książki bądź seans filmu Jestem legendą, łatwo podłapią klimat książki Andy’ego Weira. Tak samo jak u Mathesona, otrzymujemy historię pojedynczego bohatera mającego przeciwko sobie dosłownie wszystko i zdanego wyłącznie na własne siły. Rzecz jasna, główna różnica między przygodami sprowadza się do faktu, iż akcja Marsjanina rozgrywa się nie na Ziemi lecz pośród surowych pustkowi Czerwonej Planety. 
Wiecie co?! Pieprzyć to! Pieprzyć tę śluzę, pieprzyć ten Hab, pieprzyć tę całą planetę! Naprawdę starczy! Mam już dość! Za kilka minut skończy mi się powietrze i będę potępiony, jeśli spędzę je, grając w tę marsjańską gierkę. Mam tego tak dość, że zaraz się porzygam! (…) Uchhh… dobra. Atak złości minął i pora wymyślić, jak przeżyć. Okej, sprawdźmy, co da się zrobić…
Zarys fabuły nie należy do przekombinowanych. Botanik i inżynier Mark Watney, uczestnik misji Ares 3,  wskutek nagłego załamania pogody i nieszczęśliwego zbiegu wypadków, zostaje opuszczony przez ewakuujących się towarzyszy. Wszystko wskazuje na to, że członek trzeciej załogowej wyprawy NASA na Marsa będzie pierwszą w dziejach osobą, która umrze na obcym globie. Żeby było ciekawiej, burza uszkodziła antenę komunikacyjną, a cała ludzkość rozsądnie choć przedwcześnie skreśliła Marka z listy żywych. Warto zauważyć, że o ile dr Robert Neville z Jestem legendą mógł liczyć przynajmniej na towarzystwo zwierząt, nasz pechowy astronauta ma kłopoty nawet ze spotkaniem bakterii; toteż musi znosić samotność przeglądając pozostawione przez uciekającą ekipę seriale z lat 70. i przysłuchując płyty pełne cholernego disco.

W takich warunkach trudno oczekiwać po nieszczęśniku przejawów optymizmu. A jednak!

Biorąc do ręki dzieło Weira cholernie bałem się jednej rzeczy. Mianowicie, użycia kosmosu jedynie jako tła dla łzawej lub nadmiernie epickiej historyjki o ludzkich uczuciach, rozterkach, przemianie bohatera, trudnej miłości i wszystkiego czym można schrzanić dobre science-fiction. Jakaż była ma radość, podczas rozpoczynania każdego nowego rozdziału, gdy nie natrafiałem na żaden z tych utartych schematów! Mark rzadko się nad sobą użala, a zamiast zatracania we wspomnieniach, od pierwszego momentu swojej przygody woli obmyślać plan ratunku. Dobre, racjonalne postawienie sprawy. Nie myślcie jednak, że autor naszkicował sylwetkę umięśnionego, nonszalanckiego twardziela co to niczego się nie lęka i najchętniej usmażyłby jakiegoś aliena. Jest dokładnie odwrotnie, bowiem Mark to zwykły facet. Dosyć inteligentny, mocno sarkastyczny i zaradny niczym MacGyver, ale jednak charakterologicznie to nadal bardziej geek niż klasyczny heros.

W moim odczuciu autor chciał aby każdy czytelnik mógł utożsamić się z pechowcem. Stąd nie znajdziemy nigdzie informacji na temat wyglądu Marka, a wstawki o jego życiu pozazawodowym są sprowadzone do absolutnego minimum. Jednocześnie pozycja nie zawiera treści o charakterze filozoficzno-egzystencjalnym, mimo iż tematyka zdaje się do tego zachęcać. Co zatem wypełnia te kilkaset stron? W dużej mierze opisy techniczne. Brzmi to odstraszająco, ale cała skrupulatnie odnotowywana wiedza ma kluczowe znaczenie dla fabuły i nadaje lekturze z jednej strony niepowtarzalnego klimatu a z drugiej zapewnia wysoki poziom realizmu. Zresztą jeśli chodzi o ten element, to chylę czoło przed Andym Weirem. Marsjanin uzasadnia czytelnikowi każdy swój ruch, nieustannie myśli na przód, przedstawia dokładne (jak na powieść) wyliczenia i szacunki. Autor, z wykształcenia programista, przemyślał każdy szczegół z olbrzymią starannością, a ewentualnych  nieścisłości czy nagięć należałoby szukać z lupą. 
Jak to podłączę do zasilania z Habu, będę dostawał pół litra płynnego CO2 na godzinę, nieprzerwanie. Po dziesięciu dniach będę miał sto dwadzieścia pięć litrów CO2, co starczy do zrobienia stu dwudziestu pięciu litrów O2, jak tylko przepuszczę to przez oksygenerator. To starczy do wyprodukowania dwustu pięćdziesięciu litrów wody. Tak więc mam plan uzyskania tlenu. Z wodorem będzie większy problem…
Co istotne, tendencja do drążenia technicznych detali nie generuje dłużyzn i przynudzania. Książka przybiera postać osobistego dziennika Watneya, dzięki czemu niemal każda zawodowa uwaga zostaje z miejsca okraszona niewybredną, najczęściej ironiczną puentą. Jak wspomniałem bohater nie spędza zbyt wiele czasu na użalaniu, toteż swoje uczucia i problemy (a te na Marsie nie mają końca) woli obracać w żart. To interesujący wybór pisarza, który mógł przecież pójść w patetyczny, trzymający w napięciu dramat, a jednak zdecydował zatrzymać czytelnika humorem. Eksperyment wypalił w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. 
Tak, z każdą burzą nadchodzi nieuniknione Czyszczenie Ogniw Słonecznych. Uhonorowana czasem tradycja obchodzona przez prawdziwych Marsjan, takich jak ja. Przypomina mi czasy, gdy dorastałem w Chicago i musiałem odgarniać śnieg łopatą. Uznanie dla mojego ojca; nigdy nie mówił, że to po to, by wzmocnić mój charakter lub nauczyć mnie wartości ciężkiej pracy. “Odśnieżarki są drogie – mawiał. – Ty jesteś za darmo”. 
Ten jeden procent pozostawiam jako margines dla fanów typowo hollywoodzkiej fantastyki, dla których niezbyt poważna konwencja może być trudna do przełknięcia. Nawet jeśli astronauta czasem pochlipuje w kącie, to znajdziemy na ten temat najwyżej drobną wzmiankę. Kontrowersyjne? Może, ale jako osoba niebędąca fanem kwiecistych opisów przeżyć wewnętrznych (zwłaszcza w SF!), nie czuję się takim zabiegiem okradziony.
Rozpalające wyobraźnię plany załogowej misji na Marsa oraz nowatorskie projekty typu Mars One, gwarantują powieści Andy’ego Weira długi żywot. Jeśli miałbym ją scharakteryzować najkrócej, napisałbym, że Marsjanin to mokry sen każdego geeka i każdego maniaka wypraw kosmicznych. Autor osiągnął złote połączenie fachowej wiedzy z inteligentnym humorem, obdarte z jakiegokolwiek romantyzmu i przesadnych emocji. Idealna przeciwwaga dla historii jakie mieliśmy okazję poznać w Grawitacji czy ostatnio w Interstellarze.

Bym zapomniał. Dobra wiadomość dla tych co mają problemy ze składaniem literek: w przyszłym roku ukaże się ekranizacja Marsjanina w reżyserii Ridleya Scotta.
Info:
Autor: Andy Weir;
Tłumaczenie: Marcin Ring;
Tytuł oryginału: The Martian;
Wydawnictwo: Akurat;
Wydanie: Warszawa 2014.
Liczba stron: 384.
podpis-czarny
Total
0
Shares
Zobacz też