Sandra Bullock na orbicie – opinia o “Grawitacji”

Grawitacja. Cóż za piękny tytuł dla potencjalnego filmu popularnonaukowego poświęconego ogólnej teorii względności! Niestety zamiast tego, dane mi było obejrzeć hollywodzki hit. Ale może i dobrze, bo mam wątpliwości czy George Clooney sprawdziłby się w roli Einsteina.

Fabułę obrazu Alfonso Cuaróna można zamknąć w jednym zdaniu: grupka znajdujących się na orbicie astronautów zostaje “zbombardowana” fragmentami zestrzelonej przez Rosjan satelity i walczy o przetrwanie. Podczas oglądania z łatwością można wyczuć, że ta niezwykle prosta, w zasadzie pozbawiona jakiś szczególnych zwrotów akcji historia, ma pozwolić widzowi na skupienie na głównym przeciwniku bohaterów: kosmiczną pustką.

W rzeczy samej, Grawitacja w dosadny sposób pokazuje bezbronność i kruchość ludzkiego życia wobec braku tlenu, absolutnej ciszy, problemów z łącznością i nade wszystko stanu nieważkości. Nie zaliczyłbym jednak Grawitacji, tak jak to zrobiło wielu recenzentów, do kategorii filmów szczególnie głębokich czy też arcydzieł.

Podczas seansu uśmiechnąłem się z politowaniem przynajmniej o trzy razy za dużo. Po raz pierwszy gdy usłyszałem, że Rosja postanowiła zestrzelić swojego satelitę, jakby nie zważając na zagrożenie przebywających na orbicie astronautów oraz możliwość zniszczenia m.in. stacji ISS. Toż to wyrzucenie w błoto kilkudziesięciu miliardów dolarów, na które złożyli się również sami Rosjanie! (Patrz program Роскосмос). Drugi raz wpadłem w zadumę, uświadomiwszy sobie, iż dziwnym trafem wszystkie wehikuły przedstawione w filmie znajdują się na bardzo zbliżonej wysokości. Tymczasem, w rzeczywistości Teleskop Hubble’a orbituje w odległości około 600 km, a Międzynarodowa Stacja Kosmiczna przelatuje jedynie 400 km nad naszymi głowami. Wystarczy raz zagrać w Kerbal Space Program – aby zrozumieć, jak karkołomnym zadaniem jest zbliżenie obiektów o różnie nachylonych orbitach, na różnej wysokości i poruszających się z diametralnie różnymi prędkościami. Tymczasem na potrzeby fabuły Grawitacji, problem kosmicznej skali odległości pominięto.

Trzeci raz złapałem się za głowę, obserwując nieporadne działania walczącej o przeżycie głównej bohaterki. Wyrażona przez permanentnie spanikowaną Ryan Stone obawa – latałam tylko w symulatorze i do tego się rozbiłam – brzmi do bólu naiwnie. Być może to wina zbyt wyraźnego kontrastu między dwójką filmowych astronautów. Obok pewnego siebie, wręcz nonszalanckiego Matta Kowalskiego; twórcy stworzyli postać płaczliwej, niedouczonej i mającej problemy z podejmowaniem decyzji pani doktor. Aż chce się zapytać: kto jej pozwolił wyjść z kuchni? Pomijam to, że jeśli reżyser miał ambicję stworzenia teatru jednego aktora, to mógł pokusić się o zaangażowanie kogoś innego, niż dwukrotnej laureatki Złotych Malin. Znacznie więcej uwag dotyczących amerykańskiego hitu poczynił popularny astrofizyk, Neil deGrasse Tyson:

Wiem, uprawiam tu lekkie czepialstwo. Film może być uznany za dobry, na swój sposób oryginalny a za efekty specjalne prawdopodobnie otrzyma Oskara. Mam jednak na uwadze, że skoro Cuarón zrezygnował z wyrafinowanej fabuły koncentrując się na ukazaniu zagrożeń czyhających w przestrzeni, to powinien pewne elementy dopracować najlepiej jak to tylko możliwe.

Gdybym miał wybierać między Grawitacją a wydanym w 1995 roku Apollo 13, zdecydowanie wolałbym wrócić do klasyka. 

Total
0
Shares
Zobacz też
Czytaj dalej

Janusze nauki #4: Tylko pseudonauka

Przygotowując czwartą odsłonę Januszów nauki, przemierzyłem odmęty kilku bliźniaczych serwisów, uparcie szukających wspólnego mianownika dla treści naukowych, tabloidowych…